Ta historia jest nieco przewrotna. Gdy reżyser wchodził w układ z TVP, proponując rządowej tubie propagandowej film oparty na motywach afery Amber Gold, musiał zdawać sobie sprawę z tego, że taki temat to gratka dla partii rządzącej. A zatem, że TVP będzie próbowała wykorzystać film politycznie, nie wyłączając jego wykorzystania w kampanii wyborczej. Gdy TVP przejęła dystrybucję filmu, był to już poważny dzwonek ostrzegawczy. Podobnie, gdy zaplanowała jego premierę na 11 października - dwa dni przed wyborami. Z tej daty TVP wycofała się po protestach twórców filmu. Film przeszedł kolaudację, a teraz już po rozpoczęciu gdyńskiego festiwalu, TVP żąda jego przemontowania. Jacek Bromski twierdzi, że to forma cenzury i nie zgadza się na zmiany. TVP zaprzecza zarzutowi cenzury, ale w oświadczeniu będącym odpowiedzią na słowa Bromskiego odsłania - chyba niechcący - swoje prawdziwe motywy. Pisze się tam, mianowicie, że wcześniej to sam reżyser skrócił film, a więc ocenzurował go pod wpływem nacisków środowisk nieprzychylnych rządowi (m. in. "Gazety Wyborczej") i w ten sposób powstał "wyabstrahowany z realiów film o niczym". Nie wiem, jak było z tymi naciskami, nie wiem, czy i jak Bromski skrócił film. Wiem jednak, że jego wymowa w obecnej postaci jest dla TVP niezadowalająca. Mówiąc wprost, film za mało przywala Platformie Obywatelskiej. Tu uwaga dla czytających wspak: nie twierdzę, że Platforma nie ma za uszami w sprawie Amber Gold, twierdzę tylko, że Jacek Kurski próbuje, pod pretekstem mecenatu sztuki filmowej, uczynić z dzieła Bromskiego bicz na Platformę. Twierdzenie TVP, że film jest za długi to raczej wymówka, skoro ta sama TVP wcześniej użalała się na skrócenie filmu przez reżysera. Przedtem film był jak gdyby za krótki, teraz jest za długi? Sęk w tym, jakie się robi skróty: Bromski zrobił być może skróty niesłuszne, a telewizja narodowa chciałaby skrótów słusznych. Moim zdaniem śmierdzi tu cenzurą na kilometr. Za PRL-u istniał wyodrębniony urząd cenzury, w 1990 r. go zniesiono. Ale, jak słusznie zauważają znawcy zagadnienia, cenzura w PRL-u nie redukowała się do działalności Głównego Urzędu Kontroli Prasy i Widowisk (i jego terenowych delegatur), lecz była całościowym systemem. Od zezwoleń na publikacje poczynając, a na monopolu państwowym na produkcję papieru kończąc. A pośrodku mieliśmy jeszcze: państwowy system dystrybucji, nomenklaturową kontrolę decyzyjnych stanowisk w prasie i wydawnictwach, polityczną kontrolę instancji partyjnych (PZPR), w końcu kontrolę redakcji poprzez agenturę Służby Bezpieczeństwa. Samo zniesienie wyspecjalizowanego urzędu do spraw cenzury nie czyniło jeszcze Polski krajem wolności słowa. Prawo i Sprawiedliwość dobrze to rozumiało, gdy zaraz po zdobyciu władzy w 2015 r. przejęło pełną kontrolę nad mediami publicznymi i uczyniło z programów informacyjnych TVP coś na kształt pałki do bicia opozycji. A skoro tak upartyjniona TVP pełni także po trosze funkcje mecenasa kultury, to ów mecenat z natury rzeczy może być dla twórców krępujący: może stawiać twórcom wymagania polityczne. Na tak zaminowane pole wszedł Jacek Bromski, prosząc TVP o przyjęcie roli koproducenta swojego filmu. Było mocno prawdopodobne, że Pan Prezes Kurski w którymś momencie zechce spożyć frukta tego aliansu. Stawka była więc ryzykowna. Dobrze, że na koniec Bromski nie przekroczył pewnych granic, które uznał za nieprzekraczalne. Ale wszystko to pokazuje, że nie żyjemy już w porządku wolności słowa tout court. Żyjemy w porządku - tak to nazwę - reglamentowanej wolności słowa. Wolność słowa, nawet we wzorcowej liberalnej demokracji, nigdy nie jest pełna. Zawsze coś ją mniej czy bardziej ogranicza: a to jakiś monopol, a to potęga reklamodawców, a to wpływ partii rządzącej na media publiczne. Tej wolności może być więcej albo mniej. My mamy jej od 2015 roku wyraźnie mniej niż kiedykolwiek po 1989 r.