Unia niedomaga dzisiaj tak samo, jak wczoraj (ostatni moment tryumfu idei europejskiej to było rozszerzenie z 2004 roku, potem działo się już tylko gorzej). Ale dzisiaj, po raz pierwszy od wielu lat, inne są nastroje, bo - jak się wydaje - zatrzymana została fala antyunijnego populizmu. Wybory w Holandii, Austrii i - szczególnie - we Francji nie potwierdziły rosnącego od wielu lat populistycznego trendu. Szczególna waga przypadku francuskiego polega na tym, że zwycięski kandydat wprost zapowiadał pogłębienie integracji Unii. Co prawda, ogólny entuzjazm towarzyszący wyborowi Emmanuela Macrona jest, moim zdaniem, nadmierny, ale to nic nie zmienia, gdy chodzi o stosunki w Unii i o szanse wznowienia prac nad jej reformą. Liczy się to, na co liderzy polityczni w zgodzie z mandatem demokratycznym mogą sobie dziś pozwolić. W tym sensie kontekst polityczny dla naprawiania Unii jest dziś lepszy niż był pół roku temu. Jeśli na jesieni w wyborach w Niemczech zwycięży Angela Merkel, ten kontekst jeszcze się poprawi - wtedy będzie można mówić o wyremontowaniu "francusko-niemieckiego silnika" Unii, a co za tym idzie, propozycje zmian zyskają konieczne polityczne wsparcie. Krótko mówiąc: po raz pierwszy od wielu lat Unia może nie tylko mówić, że chce się wzmocnić, ale może naprawdę zacząć się wzmacniać. Ale co to znaczy "silna Unia"? Tu mamy - drogi polski Czytelniku - problem, ponieważ to sformułowanie znaczy w naszym pięknym kraju coś zgoła innego niż w krajach Starej Unii. W tamtych krajach generalnie pamięta się, na czym polegał pierwotny pomysł Unii. A był to pomysł dynamiczny, polegał on na ustanowieniu mechanizmu ciągłego przekraczania barier narodowych, ciągłego zbliżania do siebie państw członkowskich. Dlatego na Zachodzie rzadko myśli się o Unii jako o - li tylko - związku państw (tak myśli np. Marine Le Pen), lecz traktuje się ją jako instytucję raczej ponad-państwową, w którą wbudowana jest perspektywa federalistyczna. Powiadam: instytucja raczej ponadpaństwowa, bo państwa ciągle grają w Unii poważną rolę, ale perspektywa federalistyczna chce, by gdzieś na odległym horyzoncie pojawił się organizm zbliżony do federacji. I znowu: nie federacja po prostu, lecz coś zbliżonego do federacji, bo Unia to jest koncept oryginalny, którego opisanie w tradycyjnych kategoriach nie jest możliwe. Powiedzmy więc, że celem Unii jest jakiś quasi-federalizm, a więc taki, w którym państwa członkowskie nie znikają, ale najważniejsze polityki decydujące o jakości życia mieszkańców-obywateli Unii prowadzone są na szczeblu unijnym, a nie państwowym. Np. w tym odległym horyzoncie może zaistnieć wspólna polityka obronna całej Unii. To są - naturalnie - wizje odległe, ale zarazem wizje, co do których zakładano od początku, że małymi krokami można zacząć je realizować od zaraz, jak gdyby przygotowując grunt do śmielszych realizacji w przyszłości. Dlatego kiedy dziś, gdy okres unijnej smuty wydaje się kończyć, a hasło "silna Unia" wraca do kalendarza politycznego, zachodni Europejczycy myślą: zróbmy znowu kilka kroków do przodu. A to oznacza: rozszerzmy znowu zakres tych polityk, którymi zarządzamy wspólnie jako Unia. Mówią: stwórzmy może stanowisko ministra finansów strefy euro, a może osobny budżet strefy euro. Mówią: wymyślmy bardziej skuteczne mechanizmy walki z dumpingiem socjalnym. Mówią: nastawmy się na to, że w długiej perspektywie weźmiemy własną obronę w swoje ręce, nie musząc już polegać na (chwiejnych w dobie prezydenta Trumpa) gwarancjach amerykańskich. W Polsce też często słyszymy, to hasło: "silna Europa", "silna Unia". Tylko co ono konkretnie znaczy? Moim zdaniem, w ustach ogromnej większości polskich polityków ono nie znaczy zgoła nic. Mowa-trawa. Polacy - w ogromnej większości - myślą o Unii jako o bycie zewnętrznym. To jakaś odległa Bruksela, jakaś magma, w której naprawdę nie uczestniczymy. Owszem, bierzemy kasę, która nam ta magmowata Unia daje, ale nie poczuwamy się do jakiejkolwiek odpowiedzialności za jej dalszy los. Politycy polscy to słyszą, a ponieważ nie ma wśród nich mężów stanu, tchórzliwie wybierają język, w którym z pozoru czują się części Unii, jej podmiotem, a w istocie mówią swojemu elektoratowi: spokojnie, nie będziemy tych brukselskich miazmatów w Polsce przyjmować. Tak było od początku naszej przynależności do Unii. Kolejne rządy prowadziły taką, w gruncie rzeczy, unikową politykę. Jednak rząd obecny przeszedł od eurosceptycyzmu do eurofobii. No i mamy problem. Bo o ile do niedawna jeszcze potencjalne odpalenie planu reform strukturalnych w Unii dawało nam szansę ubiegania się o uwzględnienie naszego głosu, o tyle teraz, w tych nowych korzystnych dla reformy Unii okolicznościach, zachodni liderzy z ulgą odczepią nasz wagon od pociągu szybszej integracji. Zostaniemy na peronie, czyli na peryferiach, poza tym szybciej integrującym się centrum. Do niedawna było tak, że mogliśmy mówić: dajcie nam pewne ulgi (np. w kwestiach świadczeń socjalnych, podatków, norm ekologicznych), a my w zamian deklarujemy, że będziemy szybko nadrabiać zaległości. Taka mowa była możliwa, dopóki nie wydarzyły się dwie rzeczy: niszczenie praworządności, na które Unia nie mogła nie zareagować, oraz odmowa solidarności w kwestii relokacji imigrantów. Nasze opóźnienie ekonomiczno-socjalne w stosunki do Zachodniej Europy jest tym czynnikiem, który uniemożliwia nam pełne włączenie się procesy szybkiej integracji. To jest stan obiektywny. Ale nie przekreśla on szansy na nadrobienie dystansu - a wtedy włączenie się do szybkiej integracji będzie możliwe. Natomiast nasz stosunek do europejskich wartości (praworządność) i nasz stosunek do europejskiej solidarności (relokacja imigrantów) właściwe wyklucza nas z grona poważnych partnerów. Ujmując rzecz w kategoriach zimnej polityki: pozbawia nas sojuszników, którzy wsparliby nasze stanowisko na przykład w sprawie zaostrzenia europejskiej dyrektywy o pracownikach delegowanych. Polityka obecnego rządu, przy całej godnościowej i podmiotowej frazeologii, prowadząc do naszej marginalizacji w Unii, odbiera nam narzędzia skutecznej walki o nasze interesy. Roman Graczyk