Jeśli ten sygnał określałby główną linię postępowania prezydenta w obecnym kryzysie w armii, byłoby znakomicie. Ale czy tak będzie? Najpierw wyjaśnię, dlaczego byłoby znakomicie, a potem powiem o swoich obawach, że tak się nie stanie. Dodam, że piszę te słowa na kilka godzin przed spotkaniem dowódcy wojsk lądowych i ministra obrony z prezydentem. Generał Skrzypczak w głośnym poniedziałkowym wywiadzie dla "Dziennika" zachował się skandalicznie. Nawet gdyby miał 100 proc. racji, byłoby to zachowanie, które nie może być tolerowane. Wojsko jest zarządzane hierarchicznie, krytykowanie przełożonych - choć możliwe - musi tu przyjmować zgoła inne formy niż w cywilnych sektorach życia publicznego. A do tego w porządku demokratycznym na czele tej hierarchii stoi cywilny minister. Inaczej nie będzie, póki demokracja demokracją. Ostre słowa gen. Skrzypczaka bez żadnej wątpliwości podważają zasadę cywilnej kontroli nad armią. Generał powiedział: "Jeżeli się nie ufa wojskowym, to ktoś powinien odejść: albo wojskowi, albo ci, którzy wojskowym nie ufają. Rozwiedźmy się, bo tak dalej się nie da" ("Dziennik", 17 sierpnia). Gdyby po tych słowach minister machnął ręką, powiadając, że generał miał gorszy dzień, byłby to jego dramatyczny błąd. Rozumiem, że prezydent wysyłając sygnał, o którym wyżej, zachęca ministra do jedynej racjonalnej decyzji w tej sytuacji, czyli do zdymisjonowania generała. Generał po dwóch dniach przeprosił, zaczęły się spekulacje, że być może szykuje się honorowe wyjście w postaci niepowołania go na drugą kadencję (pierwsza bowiem akurat kończy się niebawem). To grube nieporozumienie. Jedyne honorowe wyjście to dymisja Skrzypczaka. Być może słowa dowódcy wojsk lądowych były - jak to komentuje gen. Stanisław Koziej - aktem rozpaczy. Jeśli jednak tak było, że generał uznał, iż musi w końcu wykrzyczeć swoje pretensje do MON-u, to musiał zarazem wiedzieć, że automatycznie oznacza to pożegnanie się ze stanowiskiem. Ale generał powiada, że nie zamierza dobrowolnie odchodzić i oddał się do dyspozycji prezydenta. Czy liczył na to, że pomoże mu polityka? Prezydent dokonuje nominacji na stanowiska dowódców rodzajów sił zbrojnych "na wniosek" ministra obrony. To oznacza, że do stosownej decyzji potrzebna jest zgodna wola i ministra, i prezydenta. Jedynym sensownym wyjściem z tego ambarasu byłby wniosek ministra o odwołanie Skrzypczaka i takaż decyzja prezydenta. Gdyby tak się sprawy potoczyły, minister pokazałby, że to on rządzi generałami, a nie odwrotnie, zaś prezydent pokazałby, że troszczy się bardziej o państwo niż o interes polityczny partii swojego brata. I oby tak się za kilka godzin stało! Dlaczego jednak obawiam się innego scenariusza? Bo taka jest dotąd tradycja tej prezydentury oraz dlatego, że wysocy urzędnicy prezydenta robili wczoraj dziwne polityczne miny. Najpierw szef BBN-u, Aleksander Szczygło pochwalił generała Skrzypczaka za to, że jest świetnym żołnierzem, potem to samo zrobił szef kancelarii, Władysław Stasiak. Być może Skrzypczak jest świetnym żołnierzem, ale co z tego? W zaistniałej sytuacji jest - mówiąc najdelikatniej - sprawcą destabilizacji w armii, a tego żadne demokratyczne państwo nie może tolerować, jeśli nie chce się stoczyć na pozycje Turcji. W państwie Ataturka generałowie łaskawie pozwalają rządzić cywilom, ale od czasu do czasu wyprowadzają żołnierzy z koszar na ulice, żeby przypomnieć im, jak się rzeczy naprawdę mają. Jeśli nie chcemy iść w stronę modelu tureckiego, nie czas na wychwalanie cnót generała Skrzypczaka. Pytanie istotne, w czwartek rano, na kilka godzin przed spotkaniem u prezydenta, jest takie: czy Szczygło i Stasiak mówili to z własnej inicjatywy, czy z inspiracji prezydenta? Jeśli to drugie, to należy się spodziewać kolejnej politycznej zadymy z udziałem głowy państwa. Roman Graczyk Zobacz również: Graczyk: Śmierć, populizm i bezmyślność Piasecki: Mocarstwo sznurkiem wiązane Generał Skrzypczak przeprasza ministra Klicha Prezydent spotka się z szefem MON