Tłumaczenia przedstawicieli Kancelarii, że nie chodzi tu w żadnym wypadku o ocenę decyzji prezydenta Kaczyńskiego, lecz tylko o aspekt urzędniczy tej decyzji, są trochę śmieszne. Przecież to oczywiste, że na koniec staje pytanie o racje, którymi kierował się nieżyjący już poprzednik Bronisława Komorowskiego. Czym innym jest uznanie każdej decyzji głowy państwa w przedmiocie ułaskawienia jako jego prerogatywy - to urzędnicy obecnej Kancelarii Prezydenta przyznają. Czym innym zaś wskazanie na wątpliwe przesłanki decyzji o ułaskawieniu A.S. - to urzędnicy obecnej Kancelarii też robią, ale mówią, że nie robią. Odkrycie biurokratycznych kulis tej sprawy bije nie tylko w biurokratów z tamtej ekipy, ale także - bo nie może być inaczej - w ich szefa. Tymczasem zapewnia się nas, że szefa to nie dotyczy. Na tym polega fałsz tej sytuacji. Specjaliści od propagandy politycznej w PO w oczywisty sposób wprowadzili PiS w zakłopotanie i niewątpliwie czerpią z tego powodu Schadenfreude. Z kolei reakcja PiS-u (Adam Hofman) oraz dawnych współpracowników Lecha Kaczyńskiego (Jacek Sasin) jest taka, jak zawsze od 10 kwietnia 2010, gdy w przestrzeni publicznej pada choćby jedno krytyczne słowo o nieżyjącym prezydencie. Mamy tu do czynienia z oczywistym nadużyciem starej zasady "de mortuis nihil nisi bene" (o zmarłych - tylko dobrze). Zgoda, że Lech Kaczyński spotykał się za życia z niesprawiedliwą krytyką, ale taki jest w ogóle los polityka. Zgodzę się nawet, że stopień krytycyzmu wobec niego był szczególnie duży. Ale z tego nie wynika, jakoby należało całą krytykę wobec jego decyzji jako Prezydenta RP uważać za moralnie nieuprawnioną. A taka była linia postępowania zwolenników prezydenta Kaczyńskiego po 10 kwietnia 2010. I taka pozostała do dzisiaj. Rozumiałbym, gdyby ludzie PiS-u i personel poprzedniej Kancelarii Prezydenta ograniczyli się do postulowania szerszego spojrzenia na problem ułaskawień. Bo wtedy okazałoby się, że Lech Kaczyński był dużo bardziej powściągliwy w szafowaniu prawem łaski od swoich poprzedników. Okazałoby się też, że ułaskawienie A.S. - jakkolwiek moralnie wątpliwe - dalece nie dorównuje wymowie ułaskawień takich postaci, jak "Słowik" (za prezydentury Lecha Wałęsy), Peter Vogel (za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego) i Zbigniew Sobotka (jak wyżej). Ale takie tłumaczenie wymagałoby przyznania, że w sprawie ułaskawienia A.S. też śmierdzi. A tego ludzie PiS-u nigdy w życiu nie przyznają, bo traktują zmarłego prezydenta bardziej nabożnie niż się w Kościele katolickim traktuje świętych (ostatecznie wolno o św. Maksymilianie powiedzieć, że - poza tym, co budowało jego świętość - był też zawziętym antysemitą). Ale o Lechu Kaczyńskim nie wolno powiedzieć złego słowa, kto zaś waży się na to, ten narusza kult pamięci zmarłego - jak powiedział poseł Hofman. Swoją drogą, kult pamięci to jakaś umysłowa aberracja. Bo jeśli nasza pamięć przechowuje informacje niepochlebne o zmarłym, to co mamy wtedy zrobić z naszą pamięcią? Sformatować? Pamięć - to znaczy świadomość rzeczy chwalebnych i tych mniej chwalebnych. A kult - to znaczy, że te drugie wycinamy. Panowie Hofman i Sasin uprawiają tu moralny szantaż, myląc pamięć z kultem. Bo przecież widać gołym okiem, że w tej sprawie są co najmniej niejasności. Jeśli wszystko byłoby OK, to dlaczego dokumentacji tylko tego jednego ułaskawienia nie ma w archiwum Kancelarii? Czy prezydent Kaczyński mógł nie wiedzieć o tym, że A.S. jest kolegą jego zięcia? Jeśli nawet tego nie wiedział, to by wystawiało złe świadectwo nie tylko jego urzędnikom (niekompetencja lub wprowadzanie w błąd przełożonego), ale i jemu samemu (w każdej strukturze hierarchicznej przełożony odpowiada za błędy swoich podwładnych). A tak w ogóle: ułaskawienie jest tradycyjnym uprawnieniem głowy państwa, pochodzącym jeszcze z czasów monarchów z Bożej łaski. Tych monarchów już nie ma (w każdym razie w Polsce), a prerogatywa, jaką ich niegdyś obdarzono, pozostała. Coś by z tym należało zrobić. Roman Graczyk