Tym razem nie było bezterminowego strajku transportu publicznego, ale była seria sześciu ogólnofrancuskich manifestacji (dzisiaj jest siódma), jednodniowe strajki, w tym także w transporcie publicznym, który jest krwiobiegiem nie tylko gospodarki, ale i codziennego życia Francuzów. Były tu i ówdzie zadymy w czasie ulicznych manifestacji. Były nawet blokady rafinerii, co spowodowało trwające do dzisiaj kłopoty z zaopatrzeniem w paliwo. Było więc ostro. Mimo to rząd się nie ugiął. Zgodził się na pewne modyfikacje ustawy (głównie utrzymanie starych zasad dla pracowników wykonujących zawody szczególnie rujnujące zdrowie). Nie zgodził się na takie ustępstwa w projekcie, które by czyniły nowe prawo pustą formą, a tu, gdzie było najostrzej, wysłał policję, która zaprowadziła porządek. Sarkozy po raz kolejny pokazał, że ma charakter. Deficyt w systemie Securité Sociale (odpowiedniku naszego ZUS-u) to problem, który spędzał sen z oczu już premierowi Beregovoy na początku lat 90-tych i nigdy nie udało się tego trwale naprawić. Znamy to z Polski: system repartycyjny nie może się zbilansować, gdy z jednej strony zmniejsza się ilość aktywnych zawodowo, a z drugiej zwiększa się ilość emerytów. Tych pierwszych (a to dzięki ich pracy tylko możliwe są wypłaty świadczeń) ubywa, bo takie są tendencje demograficzne (choć we Francji nie jest z tym jeszcze najgorzej), tych drugich przybywa, bo znacznie wydłuża się średnia długość życia. O ile pół wieku temu, w złotych czasach państwa dobrobytu, przeciętny emeryt korzystał z tych świadczeń kilka lat, dziś korzysta z nich lat kilkanaście. Ludzie dziś, po prostu, żyją dłużej - i dzięki Bogu - ale powstaje pytanie, jak sfinansować ten dodatkowy wydatek w oparciu o tę samą lub mniejsza liczbę ludzi aktualnie pracujących. Reforma była więc niezbędna. Związki zawodowe, jak to związki, broniły prawa ludzi do ich biffteka na zasadzie "nie, bo nie". Opozycyjna Partia Socjalistyczna doskonale zdaje sobie sprawę, że reforma jest niezbędna i w głębi duszy jest zadowolona, że gdy przyjdzie jej znowu rządzić, ten problem nie będzie już tak nabrzmiały. Oczywiście zawsze można domagać się, aby w takiej potrzebie skubnąć bogatych (pomysły rozmaitych podatków od bogactwa, np. od dochodów giełdowych), można się zastanawiać nad likwidacją tych ulg fiskalnych (jak zmniejszenie VAT-u dla restauratorów), które okazały się ekonomicznie jałowe. Ale na końcu pozostaje pytanie, czy pracownikom naprawdę dzieje się krzywda, gdy zamiast - powiedzmy - 10 lat dodatkowej emerytury będą dostawać 8 lat? Na zdrowy rozum - nie. Na zdrowy rozum licealiści i studenci powinni wiedzieć, że za lat 40-50, kiedy oni będą przechodzić na emeryturę, aktualny system szlag trafi. To znaczy deficyt będzie już tak duży, że nawet bogate państwo, jakim na razie jest jeszcze Francja, nie będzie w stanie go załatać. A wtedy ich starość nie będzie w niczym przypominać stylu życia obecnych zachodnioeuropejskich emerytów, raczej styl życia obecnych emerytów białoruskich lub albańskich. Powinni, na zdrowy rozum, wiedzieć, że reforma jest w ich interesie. Mimo to od kilku tygodni studenci i licealiści dołączają ochoczo do związkowców i bezmyślnie wykrzykują, że wszystkim się wszystko należy, a jak w kasie Secu brakuje pieniędzy, to niech rząd da (bo rząd na pewno ma). Lenin mówił o takich "pożyteczni idioci". Miał na myśli ludzi, którzy z powodów towarzyskich, czy z powodu mody intelektualnej, gotowi są powtarzać hasła stojące w ewidentnej sprzeczności z ich interesami. "Sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy" - mówił. Także u nas nie brakuje pożytecznych idiotów - ludzi, którzy przyłączają się do rozmaitych hałaśliwych kampanii, nie wiedząc za bardzo, o co w tym chodzi, ale wiedząc, że "tak się wypada" zachować. Roman Graczyk