Tyle że budowanie autorytarnych (i gorszych) systemów władzy zawsze zaczyna się od wskazania jakichś rzeczywistych niedomagań poprzedniego systemu. Zawsze w tym liberalno-demokratycznym porządku są takie obszary niesprawiedliwości, które - umiejętnie wyolbrzymione - pozwalają zmobilizować masy do poparcia nowego projektu. Ten projekt zapowiada zawsze nastanie krainy szczęśliwości. A potem okazuje się, że choć nowa władza rzeczywiście zrealizowała część swoich obietnic i części populacji żyje się lepiej, wszyscy któregoś ranka budzą się w okowach. Gdy Hitler dochodził do władzy, kontestowana przez niego Republika Weimarska była siedliskiem rzeczywistej niesprawiedliwości, miliony Niemców nie utożsamiały się z tym porządkiem. Gdy Piłsudski dochodził do władzy, kontestowana przez niego II RP, z jej pozornie hurra-demokratycznym, a naprawdę sparaliżowanym modelem władzy, była rzeczywiście chora. Hasło Piłsudskiego, że Polska wymaga sanacji, czyli całościowej naprawy instytucji, zyskiwało duże echo. Wprawdzie Marszałek przeprowadził zamach stanu, ale zaraz potem został wybrany przez demokratyczne, pochodzące z wyborów z 1922 r., Zgromadzenie Narodowe (obradujące razem Sejm i Senat) prezydentem, której to godności nie przyjął, a rekomendował na swoje miejsce innego kandydata. I ten kandydat (Ignacy Mościcki) bez kłopotów wygrał. To znaczy, że Piłsudski miał w 1926 roku całkiem spore poparcie społeczne - właśnie z powodu tych schorzeń demokracji parlamentarnej, które obiecywał "wysanować". Gdy Bierut z Gomułką instalowali w latach 1944/1945 swoją władzę, potrzebowali do tego pomocy sowieckich czołgów - to fakt. Ale, umiejętnie punktując rzeczywiste problemy Polski przedwrześniowej, mimo to zbudowali sobie jakiś poziom przyzwolenia, i jakiś poziom poparcia społecznego. Zgoda - wolne wybory komuniści musieliby przegrać (dlatego w 1947 r. je sfałszowali, żeby ogłosić zwycięstwo), ale nie jest tak, że ich niektóre reformy (w pierwszym rzędzie parcelacja ziemi i nadanie jej chłopom) nie przydawały im społecznej sympatii, a co najmniej przyzwolenia. Zwracam uwagę na te historyczne analogie, żeby wykazać, że chociaż PiS demoluje polską demokrację, to są powody, dla których miliony ludzi w Polsce mają do PiS-u stosunek przyjazny, a co najmniej przyzwalający. Te powody obciążają konto wszystkich rządów sprzed 2015 r. Nie będzie przesadą powiedzieć, że obciążają konto systemu władzy zbudowanego po upadku komunizmu. Tu konieczna uwaga dla tych, którzy nie czytają ze zrozumieniem, ale za to komentują z wielką pewnością siebie (prawda, że część z nich nie doczyta nawet do tego miejsca i skomentuje, jak zawsze w sposób agresywno-kloaczny, no, ale może ktoś jednak przeczyta i zrozumie). Nie napisałem, że Kaczyński równa się Hitler, ani że Kaczyński równa się Piłsudski, ani że Kaczyński równa się Bierut z Gomułką. Napisałem tylko, że mechanizmy łamania porządku demokratycznego są tu i tam podobne. Powtarzam: mechanizmy. Nie twierdzę też, że pod rządami PiS-u dojdziemy do systemu III Rzeszy, albo do systemu stalinowskiego w Polsce z lat 1949-1956. Co się tyczy modelu rządów sanacyjnych, to, owszem, można się obawiać, że idziemy w stronę czegoś podobnego. Czy dojdziemy aż tak daleko? Sądzę, że nie, ale nie znamy przyszłości, za to możemy ocenić kierunek obecnych zmian, a on jest z ducha sanacyjny. Tyle zastrzeżeń. Prawo i Sprawiedliwość rządzi już trzy lata. Z punktu widzenia standardów praworządności to są trzy lata ciągłego zamachu na państwo prawa. Oczywiście, trudno jest wskazać jeden przełomowy moment, np. jeden akt ustawodawczy, który sam przez się przesądził, że Polska przestała być państwem praworządnym. Trudno, bo gdy łamano jedne gwarancje praworządności, to pozostawały przecież jeszcze inne, wiele innych, więc długo można było mieć nadzieję, że w sumie system się obroni. Ale ta nadzieja słabła z każdą nową ustawą tego rodzaju. Co do mnie, napisałem już w sierpniu 2016 r. (Zatrute owoce "dobrej zmiany", "Do Rzeczy" 32/ 2016), że formalnie rzecz biorąc po zlikwidowaniu niezależnego od rządu Trybunału Konstytucyjnego, Polska nie zalicza się już do państw respektujących zasady państwa prawa. Napisałem tak już dwa lata temu, ponieważ oceniałem, że TK jest zwornikiem tego systemu i że jego zniszczenie umożliwia dalszą destrukcję instytucji liberalnej demokracji. Wydawało mi się, że skoro zdecydowano się zniszczyć TK, to przecież nie bez dalszego planu. Wszystko, co wydarzyło się w tej dziedzinie przez następne dwa lata potwierdza tamtą diagnozę. Sądy powszechne poddano politycznej kontroli (ustawa o ustroju sądów powszechnych), zlikwidowano Krajową Radę Sądownictwa jako organ niezależny od rządu (ustawa o KRS), złamano niezależność Sądu Najwyższego i podważono fundamenty niezawisłości jego sędziów (ustawa o SN). Wszystkie te zmiany poddawano pewnym, ale bardzo drobnym korektom, trochę pod wpływem wet Pana Prezydenta (w gruncie rzeczy - dość fikcyjnym), trochę pod wpływem nacisku Unii Europejskiej (nie fikcyjnym, ale jak dotąd w sumie nieskutecznym). Wszystkie te korekty, te nowelizacje kolejnych nowelizacji, nie zmieniają ogólnego kierunku: zmierzamy do systemu władzy arbitralnej, nie równoważonego wpływami innych władz, nietransparentnego. Krok po kroku, mimo protestów społecznych i mimo szamotania się opozycji, gmach państwa arbitralnego umacnia się. Zwolennicy dobrej zmiany mogą być zadowoleni. Weźmy choćby ostatnie tygodnie i proces rekomendacji kandydatów do Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego przez tzw. Krajową Radę Sądownictwa. Nazywam ją tzw. KRS-em, bo jest to organ powołany ze złamaniem Konstytucji, tak jak poprzednio tzw. Trybunał Konstytucyjny kierowany przez p. sędzię Przyłębską. Otóż tzw. KRS nie wymagała od kandydatów do Izby Dyscyplinarnej SN podania wyczerpujących informacji o swoich dokonaniach zawodowych - dawniej było inaczej, bo słusznie uważano, że trzeba wybrać tylko najlepszych. Spotkania z kandydatami trwały po kilkanaście minut, a więc siłą rzeczy nie można było należycie ocenić ich kompetencji - dawniej z tym też było inaczej. Tzw. KRS zarekomendowała prezydentowi 12 kandydatur pozostawiając 6 vacatów - po co? Może po to, by pozostałe 4 miejsca obsadził swoimi ludźmi minister sprawiedliwości-prokurator generalny? Swoją drogą prasa informuje, że wśród tych 12 kandydatów jest aż 6 prokuratorów powiązanych z Ministerstwem Sprawiedliwości - ciekawe... Do Izby Dyscyplinarnej rekomendowano również panią radcę prawną Małgorzatę Ułaszonek-Kubacką, skazaną w 2017 r. przez radcowski sąd dyscyplinarny. Mało dobrego w dobrej zmianie w SN? No to może jeszcze dodam, że sędziowie, którzy zgłosili pytania prejudycjalne do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości są przez członków tzw. KRS straszeni postępowaniem dyscyplinarnym. Myślę, że mogą to nie być strachy na Lachy, skoro widać gołym okiem, że do Izby Dyscyplinarnej SN szykowani są kandydaci, o których się sądzi, że będą ulegli. Czy będą? Nie wiemy, ale widzimy, jacy to ludzie i jak usytuowani w systemie. A zatem są duże szanse, że będą orzekać tak, jak chce władza, że będą spełniać podobną rolę w Izbie Dyscyplinarnej SN do tej, jaką w demontażu systemu państwa prawa spełnia od 2015 r. poseł-prokurator-członek tzw. KRS Stanisław Piotrowicz. Postawiono na człowieka, który w przeszłości już wykazał się uległością, licząc że obecne awanse skłonią go do uległości znowu. W końcu dla ludzi bez charakteru jest dość obojętne, czy zginają kark przed sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR, czy przed członkiem Komitetu Politycznego PiS. Chodzi o efekt tej uległości. I to wydaje mi się clou "dobrej zmiany" w sądownictwie. Ta zmiana to przede wszystkim realizacja leninowskiego hasła, że "kadry decydują o wszystkim". I dlatego nie będzie żadnej istotnej poprawy w wymiarze sprawiedliwości, poza zwiększeniem uległości sędziów wobec władzy.