Dowiedzieliśmy się o reakcjach na tę decyzję samych polityków i o interpretacjach tej decyzji przez komentatorów. Przeważają w tych opiniach spekulacje czysto polityczne. Czy to zwiększa, czy też nie, szanse Lecha Kaczyńskiego? Czy Tusk uciekł przed ponownym zwarciem z Lechem Kaczyńskim, czy nie uciekł? Prawdę mówiąc, dla mnie te spekulacje są mało interesujące, tak jak mało jest dla mnie interesująca polityka postrzegana głównie przez pryzmat rozgrywek personalnych. Mnie w polityce pociągają wielkie projekty oraz funkcjonowanie instytucji. Czyli, w skrócie mówiąc: co się ważnego realnie robi (albo czego się nie robi) dla kraju oraz w jakiej się to dokonuje (lub się nie dokonuje) formie. Słowa i gesty premiera oraz inscenizacja dwóch wystąpień (czwartkowego, w którym zapowiedział, iż nie kandyduje oraz piątkowego, w którym przedstawił plan konsolidacji finansów publicznych) dowodzą, iż premier wie, że nie jest możliwa naprawdę dobra polityka bez dobrych instytucji. Premier to wie i dobitnie to powiedział. Czy będzie umiał tę wiedzę skutecznie przekuć na działania polityczne, to inna zupełnie kwestia. W każdym razie z punktu widzenia instytucji decyzja Tuska jest bardzo ważna, bo po raz pierwszy od 1990 o prezydenturę nie będzie walczyć dwóch najważniejszych polityków w kraju. To twierdzenie wymaga dwóch istotnych doprecyzowań. Po pierwsze, biorę za cezurę wybory prezydenckie w roku 1990, a nie w roku 2000, bo choć obecna Konstytucja obowiązuje od roku 1997, to pewien ważny rys polskiej prezydentury ukształtował się już po gorącej kampanii Wałęsa contra Mazowiecki w 1990 i ten rys w jakimś stopniu pozostaje obowiązujący do dzisiaj. Po drugie, gdy mówię o Lechu Kaczyńskim jako o jednym z dwóch najważniejszych polityków w kraju, mam na myśli, że urzędujący prezydent jest politycznym substytutem swego brata. Lech Kaczyński jest jak gdyby Jarosławem Kaczyńskim, czyli jest jak gdyby jednym z dwóch najważniejszych polityków w kraju. Dlaczego dotychczasowa praktyka wysuwania do boju o prezydenturę najważniejszych polityków była tak istotna? I dlaczego istotne byłoby odejście od tej praktyki? Bo gdy o prezydenturę walczą politycy wagi ciężkiej, to w efekcie prezydentem zostaje polityk, który przejawia silne ambicje polityczne (a co najmniej ambicje polityczne w imieniu brata, jak w przypadku Lecha Kaczyńskiego). To zaś ma bardzo poważne konsekwencje dla funkcjonowania ustroju politycznego. Taki polityk raczej nie jest w stanie respektować tej roli prezydenta RP, jaka wynika z przepisów Konstytucji, lecz ma skłonność do naginania Konstytucji, dla poszerzenia zakresu swej władzy. Widzieliśmy to w wersji soft za prezydentury Kwaśniewskiego, a w wersji hard za prezydentury Kaczyńskiego. To zaś musi prowadzić do wybitnie szkodliwego dla państwa konfliktu między prezydentem, a rządem. Konflikt ten jest szkodliwy nie dlatego, że możliwa byłaby jakaś wyimaginowana polityka pozbawiona konfliktów - bo oczywiście nie byłaby możliwa. On jest szkodliwy, bo degeneruje mechanizm konstytucyjny w taki sposób, że tworzy permanentną blokadę. Prezydent z takimi ambicjami uniemożliwia, a co najmniej utrudnia normalne rządzenie. I znowu, nie chodzi mi tu o rozgrzeszanie ekipy Tuska z jej zaniechań. Ujmijmy to inaczej: nie wiemy, czy ekipa Tuska chciała ambitnie reformować Polskę, czy tylko mówiła, że chce, bo prezydent Kaczyński zablokował kilka ważnych projektów politycznych tego rządu. Otóż to jest sytuacja chora i dobrze byłoby z nią wreszcie skończyć. Rząd służy do rządzenia. Rząd musi mieć możliwość wprowadzenia w czyn swoich wyborczych obietnic i dopiero na tej podstawie wyborcy są w stanie ocenić jego politykę. Jeśli są raczej zadowoleni przedłużają mu mandat na rządzenie, jeśli nie - każą mu iść odpocząć na ławach opozycji w Sejmie. Decyzja Tuska może - ale nie musi - zapoczątkować nowy obyczaj polityczny polegający na tym, że do wyborów prezydenckich najważniejsze partie wystawiają kandydatów nie będących liderami (albo braćmi liderów) swoich ugrupowań, lecz kandydatów odpowiadających profilowi naszej prezydentury, tak jak ją opisuje Konstytucja. Jaki to profil? Prezydent wedle Konstytucji, to człowiek szacowny, a nie polityczny fighter, człowiek, który z racji swojej moralnej i politycznej postury godny jest reprezentować Polskę. Bo prezydent, wedle Konstytucji, to bardziej przedstawiciel Państwa Polskiego niż jego szef. Jeśli w nadchodzących wyborach wygra Lech Kaczyński, to mogłoby zwiastować utrzymanie się dotychczasowej - bardzo szkodliwej dla państwa - praktyki prezydenta, który zajmuje się nie reprezentowaniem Polski, ale przeszkadzaniem rządowi. To nie grzech, przeszkadzać rządowi, ale od tego jest opozycja. Jeśli natomiast zwycięży ktoś z Platformy (obojętne kto, bo każdy z wymienianych kandydatów będzie niżej w partyjnej hierarchii niż Tusk), to może być zwiastun nowego typu prezydentury. Oczywiście byłoby lepiej, gdyby za tym poszła zmiana sposobu wybierania prezydenta, gdyż głosowanie powszechne jest szaloną pokusą do wystawiania polityków wagi ciężkiej. Ale i bez tego taka zbawienna zmiana obyczaju politycznego byłaby możliwa. W Finlandii i w Austrii prezydenta wybiera się w głosowaniu powszechnym, a mimo to w obu tych krajach prezydent pełni funkcje raczej reprezentacyjne. Czego i Polsce życzę. Roman Graczyk WYBORY 2010 - zobacz nasz raport specjalny