Sprawa owego Polaka, oskarżonego w Irlandii o handel narkotykami, zapewne nie wchodziłaby w żadną relację z interesami obozu władzy w Polsce i zostałaby osądzona sprawiedliwie. Ale gdyby z jakichś powodów zdarzyło się tak, że władza ma interes w takim czy innym jej osądzeniu, mogłaby użyć owych instrumentów presji. Irlandczycy uznali, że już samo istnienie takich instrumentów presji na wymiar sprawiedliwości jest niedopuszczalne. A zatem tak nas widzą w cywilizowanym świecie. I - z systemowego punktu widzenia - mają rację. W miniony poniedziałek Warszawę odwiedził wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej odpowiedzialny za sprawy praworządności Frans Timmermans. Jego wypowiedzi na zakończenie tej wizyty, a po rozmowach z polskimi oficjelami, były nader ogólnikowe i powściągliwe: rozmawiamy, mamy nadzieję na osiągnięcie porozumienia. Timmermans wypowiedział się dyplomatycznie, wobec tego każdy może interpretować jego słowa, jak mu się podoba. Ludzie władzy w Polsce powiadają, że to znaczy, iż komisarz Timmermans jest zadowolony z tego, jak przebiegają w Polsce prace nad zmianami w ustawach zakwestionowanych przez Komisję Europejską, a zatem spór wkrótce zostanie zażegnany.Myślę, że ludzie władzy mylą się. Wprawdzie po zmianie premiera i ministra spraw zagranicznych zmienił się ton w relacjach polsko-unijnych, a dawne hasło "ani kroku wstecz" zostało zastąpione innym: "wychodzimy naprzeciw oczekiwaniom Unii", ale istota sporu pozostała ta sama. Większość parlamentarna zapowiedziała trzy tygodnie temu prace nad zmianami w owych spornych ustawach, oceniałem wtedy, że są to nader nieśmiałe gesty otwarcia (https://wydarzenia.interia.pl/opinie/graczyk/news-siano-w-glowie-i-silna-polska,nId,2560237). Teraz trwają prace w Sejmie i - jak zwykle - projekty są procedowane w błyskawicznym tempie, dzięki Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, kierowanej przez niezawodnego posła Stanisława Piotrowicza, przy bojowym wsparciu posłanki Krystyny Pawłowicz. Wydaje się, że nie ma powodu - na razie - by zmieniać ocenę. Te propozycje sprowadzają się do trzech kwestii. Po pierwsze, większość parlamentarna proponuje (w ustawie o Sądzie Najwyższym), aby przedłużenie prawa do orzekania po osiągnięciu wieku emerytalnego było teraz kompetencją Krajowej Rady Sądownictwa (a nie, jak dotąd, prezydenta); proponuje także zrównanie wieku emerytalnego sędziów-kobiet i sędziów-mężczyzn (to dotyczyłoby w ogóle stanu sędziowskiego, a nie tylko sędziów SN). Cóż to zmienia? Kwestia nierówności wieku emerytalnego jest drugorzędna, a sam postulat dyskusyjny (stronnicy rządu słusznie, w swoim czasie, ocenili tę obiekcję KE jako ideologiczną). Kwestia zaś zgody na dalsze orzekanie nic w istocie nie zmienia. Analiza polityczna tego mechanizmu byłaby taka: zamiast politycznie lojalnego wobec PiS (chociaż czasem wierzgającego) prezydenta Andrzeja Dudy, decyzja o przedłużeniu orzekania będzie teraz w rękach ludzi mianowanych przez PiS (i prezydenta), a zatem - można przyjąć - także politycznie lojalnych. Analiza ustrojowa zaś byłaby taka: zamiast oddania tej decyzji w ręce organu władzy wykonawczej, jakim jest Prezydent RP, będzie ona oddana w ręce organu zależnego w większości od rządu. Tak czy inaczej, zmiana pozorna. Po drugie, większość parlamentarna proponuje (w ustawie o sądach powszechnych) ograniczenie wpływu ministra sprawiedliwości na odwoływanie prezesów sądów. Minister będzie musiał teraz zasięgać opinii kolegium danego sądu, podczas gdy do tej pory miał prawo podejmować decyzję bez pytania kolegium o zdanie. Teraz dodatkowym bezpiecznikiem ma być to, że decyzję ministra może zablokować większością 2/3 głosów Krajowa Rada Sądownictwa. Jakie jest realne znaczenie tej propozycji? Opinia kolegium jest - z definicji - niewiążąca, trudno uznać ją za rzeczywista barierę dla arbitralności ministra. Z kolei KRS jest obsadzona ludźmi tegoż samego ministra sprawiedliwości. Trudno sobie wyobrazić sytuację, że aż 2/3 jej członków zechce w obronie jakiegoś odwołanego prezesa narazić się ministrowi. Także zmiana pozorna. Po trzecie, większość parlamentarna proponuje ustawowe zezwolenie na publikację wyroków Trybunału Konstytucyjnego z marca, sierpnia i listopada 2016, a więc z okresu, gdy Trybunał nie był jeszcze "odzyskany" przez PiS. Z opóźnieniem opublikowane wyroki byłyby opatrzone dopiskiem: "wydano je z naruszeniem prawa". Te wyroki stwierdzają niekonstytucyjność szeregu ustaw zmieniających ustawę o TK. Ich publikacja dzisiaj, gdy Trybunał dawno już jest "odzyskany" i nie stanowi żadnej przeszkody dla twórczości legislacyjnej władzy, miałoby jedynie walor pewnego memento. Poruszamy się w sferze symbolicznej. Nie lekceważyłbym jej, symbole mają swoje znaczenie, ale też nie przeceniałbym jej znaczenia. Zmiana drobna, bez bezpośrednich skutków dla sposobu działania wymiaru sprawiedliwości w Polsce. W sumie przypomina to zmiany ustrojowe, do jakich od czasu do czasu była zmuszana władza komunistyczna, gdy (pod presją buntów społecznych) chciała zaznaczyć, że ustrój jest demokratyczny, ale i nie zapomnieć, że jest to "demokracja socjalistyczna". A to dodawano jakąś kompetencję Sejmowi PRL, zabierając ja takiemu czy innemu ministrowi, a to poddawano takie czy inne działanie prokuratora kontroli sądu. Prezentując te zmiany jako demokratyzację, zapominano o rzeczy najważniejszej: o tym, że tak ów Sejm PRL, jak i ta prokuratura działa pod ścisłą kontrolą polityczną partii komunistycznej. Dziś nie żyjemy pod rządami komunistów, ale żyjemy w państwie, którego władza (demokratycznie wybrana) rządzi na modłę coraz to bardziej arbitralną. Proponowane zmiany są pudrowaniem czyraka, podczas gdy jedyną sensowną terapią byłoby jego wycięcie. Myślę, że Komisja Europejska nie uzna pudrowania za rzeczywistą terapię. Roman Graczyk