Zgoda, że samodzielne rządy jednej partii to jest coś, czego w polskiej polityce jeszcze po 1989 roku nie było. I to ma bardzo poważne (i dobre dla demokracji) konsekwencje. Ale nie jest prawdą, że PiS osiągnęło najlepszy wynik wyborczy w historii III RP. SLD miał w 2001 r. 41 proc. głosów, PO miała w 2007 r. 41,5 proc., dziś - jak wiemy - PiS ma ok. 37,5 proc. Także w liczbach bezwzględnych poparcie dla PiS nie jest tak duże, jak wyniki SLD z 2001 i PO z 2007 roku. Słusznie na to zwraca uwagę Dominika Wielowieyska w "Gazecie Wyborczej" ("Głosy na lewicę poszły na PiS", 28 października 2015), tłumacząc to korzystne dla PiS przełożenie się głosów na mandaty kilkoma czynnikami: zastosowaną formułą wyborczą (tzw. metoda d’Hondta nie obowiązywała w 2001 r.), dużą różnicą między zwycięzcą a drugą partią oraz dużą liczbą głosów oddanych na partie, które znalazły się pod progiem - ich mandaty stanowiły dodatkową premię i z niej naturalną koleją rzeczy najwięcej uszczknął zwycięzca. Tak więc PiS miało tym razem - poza własnymi zasługami - także trochę szczęścia. Trzeba o tym pamiętać, żeby widzieć rzeczy we właściwych proporcjach. PiS oczywiście uzyskało bardzo dobry wynik, ale to nie jest wynik, który zmiata opozycję gdzieś do kąta. Główna siła opozycyjna, PO, ma całkiem solidną pozycję w parlamencie. Jeśli powyborcze rozliczenia w Platformie nie przerodzą się w wojnę, jeśli PO będzie umiała umiejętnie wykorzystać status opozycji, stworzy jej to solidny fundament dla odzyskania władzy w przyszłości. Zresztą solidna (ilościowo i merytorycznie) opozycja także jest potrzebna dla zdrowia demokracji. Natomiast fakt, że zwycięska partia samodzielnie tworzy rząd jest sytuacją u nas nową i oczekiwaną przez ludzi, którzy myślą o polskiej demokracji mniej w kategoriach "kto komu dołożył", a bardziej w kategoriach "jak to będzie działać". Otóż mechanizmy parlamentarno-gabinetowe mają szansę wreszcie działać lepiej niż to dotąd bywało. Rządy koalicyjne są koniecznością w sytuacji, gdy jednej partii brakuje absolutnej większości. I tak dotąd zawsze bywało od 1991 r. (parlamentaryzm w latach 1989 - 1991 nie opierał się na klasycznej grze większość-mniejszość, bo był pochodną kontraktu politycznego z komunistami, zawartego przy "okrągłym stole" w 1989 r.). Rząd jednopartyjny jest w naszym ustroju czymś bardziej naturalnym (choć - paradoksalnie - rzadziej spotykanym) i ma dwie niebagatelne zalety. Po pierwsze, zwycięska partia nie musi zawierać umowy koalicyjnej, czyli - inaczej mówiąc - nie musi iść na, zawsze bolesne, kompromisy programowe. Rządzi tak, jak chce. Czy to znaczy, że automatycznie wpisuje wszystkie swoje postulaty wyborcze do programu rządzenia po wyborach? Niekoniecznie. I tego bym nowemu rządowi nie podpowiadał. Raczej sugerowałbym zachowanie jakiegoś zdrowego umiaru. W tym sensie każdy rząd musi się liczyć z realiami - stanem budżetu, światową koniunkturą etc. W każdym razie rząd jednopartyjny nie działa pod presją koalicjanta. Ten zaś, nawet jeśli stanowi słabsze ogniwo, potrafi być hamulcowym reform, które bez niego byłyby przeprowadzone (np. PSL a KRUS). Rząd jednopartyjny, dysponując większością parlamentarną, może planować długofalowo; może zamierzyć stosunkowo śmielsze reformy niż rząd koalicyjny - ten musi się liczyć z większymi ograniczeniami politycznymi. Po drugie, w sytuacji rządu jednopartyjnego partia zwycięska w wyborach bierze całą odpowiedzialność. Nie może się schować za wygodną, ale niekiedy bałamutną, formułą: "na lepsze rządzenie nie pozwalał nam koalicjant". W ten sposób spełnione są warunki egzekwowania przez wyborców swoistej umowy, jaką zawarli ze zwycięską partią: głosowaliśmy na was, powierzyliśmy wam władzę, teraz (na koniec kadencji) zdajcie rachunek z tego, jak rządziliście. Istnieje zatem, bezcenna dla demokracji, możliwość rozliczania partii rządzącej. W sytuacji PiS-u po tych wyborach uderza jeszcze jedna korzystna dlań okoliczność: w Pałacu Prezydenckim zasiada polityk, który jest tej partii przychylny. Nie należy się spodziewać wojny prezydenta z premierem o wpływy - i to też jest dobre dla systemu rządów. Bo w naszej, nie owijajmy w bawełnę, niskiej kulturze politycznej układ typu cohabitation jest najeżony trudnościami. Sytuacja zasadniczej zgody między głową państwa a szefem rządu wprawdzie stanowi pewien kłopot dla ambitnego prezydenta, nie pozwala mu silnie zaznaczyć się na scenie politycznej (pisze o tym we wczorajszej "Rzeczpospolitej" Michał Szułdrzyński), ale to jest mały kłopot i nie kłopot nasz - wyborców. W sumie wydarzenia z 25 października wykreowały po raz pierwszy sytuację dość komfortową - i dla rządzących, i dla rządzonych. A gdzie upiory populizmu, liczne zagrożenia dla demokracji - przed czym w alarmistycznym tonie przestrzegał od kilku miesięcy medialno-polityczny establishment? Każdej władzy trzeba patrzeć na ręce. Jak demokracja będzie łamana, trzeba będzie bić na alarm, ale nie wcześniej. Bo tego rodzaju zagrożenia nie wynikają automatycznie z tego, że partia nazywa się Prawo i Sprawiedliwość, a jej przywódcą jest Jarosław Kaczyński. Wyborcy zachowali w tej sprawie więcej zdrowego rozsądku niż rozgorączkowani liderzy opinii. Roman Graczyk