Od dawna mnie bawiło obserwowanie, jak nie-katolicy zabierają się do reformowania Kościoła. Naturalnie, Kościół potrzebował i ciągle (a nawet teraz jeszcze bardziej) potrzebuje naprawy, ale to jest bardziej problem katolików niż nie-katolików. Ci drudzy powinni w tej sprawie zachować niejaką powściągliwość: "nie mój cyrk - nie moje małpy". Otóż tej powściągliwości bardzo brakowało, w krytyce Kościoła prym wiedli niewierzący. Po co im to było, kiedy skoro sami w Kościele nie uczestniczyli, nie rozumieli go, nie był on im do czegokolwiek potrzebny? Może było im to po to, żeby pod pozorem naprawiania Kościoła, zmarginalizować go, anihilować od wewnątrz wszystkie żywe treści, a na koniec doprowadzić do jego likwidacji? Taka hipoteza nasuwa się podczas lektury tekstu p. Hartmana, który ogłasza Kościół najbardziej zbrodniczą instytucją w dziejach ludzkości - naprawdę, nie żartuję. Jeśli więc jego ocena zyskałaby jakąś społeczną czy polityczną prawomocność, to wniosek, że Kościół katolicki należy zdelegalizować nasuwałby się z całą oczywistością. Kto nie dowierza mojemu streszczeniu tekstu p. Hartmana, niech przeczyta taki fragment: "Każdy katolik musi wiedzieć, że bilans zbrodni i zasług w dziejach Kościoła katolickiego - nawet gdyby było czymś etycznym taki bilans mechanicznie czynić - wypada dla Kościoła tragicznie. Musi to wiedzieć, nawet jeśli straszliwe fakty w swych szczegółach nie trzymają się jego głowy. I jako istota inteligentna, kształcona w szkołach, ma wobec samego i samej siebie obowiązek postawienia pytania: czy skoro ten właśnie Kościół był i jest tak potworną instytucją, a jego biskupi i dziś są tak bezdennie głupi i zdemoralizowani, jak pokazują to swoimi wypowiedziami, to czy w ogóle wchodzi w grę, aby właśnie to był TEN Kościół, który upodobał sobie Bóg i Jezus? TEN właśnie, spośród tylu innych?" Nie sądzę, żeby p. Hartman pisał to bezinteresownie. Skoro odmalowuje rzeczywistość kościelną jako po prostu zbrodniczą, to chyba po to, żeby wzywać do położenia temu kresu w sposób radykalny. Co by oznaczało, że już nie liczymy na naprawę Kościoła, tylko się go pozbywamy. Panu Hartmanowi wyraźnie przeszkadza ten prosty fakt, że jacyś ludzie w Polsce jeszcze się z Kościołem utożsamiają. Powiada, że to jest możliwe niejako z łaski nie-katolików, ale ta łaskawość uwiera go i chciałby to zmienić: "Chodzenie do kościoła stało się dzięki wielkiej rewolucji liberalnej, dzięki ofierze krwi milionów ludzi na przestrzeni minionych pięciu stuleci walki z brutalną potęgą Rzymu, sprawą prywatną. Już nie zabijają za niesubordynację i nie chłoszczą za opuszczenie mszy. Już nie zmuszają do niewolniczej pracy na księżowskich polach, nie każą sobie znosić danin w naturze i gotówce. Lecz to, że wolni ludzie podzielili się swoją wolnością z katolikami i pozwolili im nadal swobodnie praktykować, mimo tego ogromu zła, jakie Kościół wyrządził narodom całego świata, to nie znaczy jeszcze, że katolicyzm i jego praktykowanie nie podlega moralnej ocenie. Podlega. Katolicy nie mają monopolu na opluwanie i lżenie wszystkiego, co im się nie podoba (to znaczy nie jest katolickie - z wyjątkiem prawosławia, na które trochę zważają)". Na marginesie tylko zauważę, że p. Hartmanowi nie udało się uniknąć pułapki, jaką sami na siebie często zastawiają autorzy tego rodzaju lewitujących manifestów. Dochodzą oni do takiego wzmożenia moralnego, że nie zauważają przekroczeń składni języka (tu: języka polskiego). Pisząc, że "katolicy nie mają monopolu na opluwanie i lżenie wszystkiego, co im się nie podoba", p. Hartman - mimochodem - napisał o sobie, bowiem jego tekst jest sam przykładem opluwania zamiast merytorycznej krytyki. Ale Bóg z nim, powiedziałbym, gdybym wiedział, że to go nie obraża. Bo właśnie nie chciałbym p. Hartmana obrażać, chociaż on obraża mnie, jako katolika, bez żadnej miary, obraża w sposób systematyczny, chociaż emocjonalnie niepohamowany. Jeśli więc p. Hartman nie pogniewa się za to, to powiem: Bóg z nim i przejdę do konkluzji. Masowa fala krytyki Kościoła w Polsce, jaka się właśnie teraz rozlewa, nie dziwi. Kościół sam ją sprowokował, najpierw prowadząc się tak, jak się prowadził po 1989 (darujmy może już sobie Świętą Inkwizycję i inne stare grzechy), potem nie potrafiąc sensownie przyjąć krytyki, a na koniec reagując wysoce niewystarczająco na ujawnione fakty nadużyć seksualnych w jego własnych szeregach. W tej nieadekwatności reakcji najważniejsze są dwa defekty. Pierwszy taki, że Kościół nie powinien był przyjmować taktyki obrony takiej, jaką zwykle oskarżony przyjmuje przed sądem. To prawda, że każdy ma zawsze jakieś powody, które doprowadziły go do upadku moralnego/przestępstwa karnego. Ale akurat Kościół, który - także - naucza moralności, powinien zrezygnować z tych narzędzi i po prostu uderzyć się w piersi. Korzystając ze swoich praw do obrony, Kościół druzgocze swój wizerunek obrońcy moralności. Drugi defekt polega na ujęciu statystycznym i odwołaniu się do rzeczywistości pozakościelnej dla wykazania, że liczba nadużyć seksualnych w Kościele nie odbiega od tego, co dzieje się poza Kościołem. Może i nie odbiega, tyle że to tłumaczenie jest dramatycznym zaniżeniem poprzeczki wymagań. Traktujemy przeważnie (nie tylko katolicy, jak sądzę) Kościół jako instytucję szczególnego zaufania, a to dlatego, że jest ona ufundowana na etyce znacznie bardziej wymagającej od tej, której oczekujemy od zwykłego zjadacza chleba. Dlatego usprawiedliwianie tych horrendalnych postępków mową typu: inni też grzeszą, jest czymś niszczącym to zaufanie. Tak więc, mamy problem. Przewiduję bardzo groźne tąpnięcie w Kościele, masowe opustoszenie ław katolickich świątyń. Tak to widzę, ale się z tego nie cieszę. Polska bez Kościoła, a więc bez katolicyzmu szeroko zakorzenionego w polskich obyczajach, byłaby krajem nie tylko dla mnie osobiście jakoś obcym. Sądzę, że byłaby krajem zwyczajnie gorszym na poziomie zachowań społecznych - nie widzę bowiem, jaki system etyki normatywnej miałby zająć miejsce etyki katolickiej. Jej nauczyciele mają - naturalnie - hipotekę bardzo obciążoną i powstaje kwestia wiarygodności przesłania. Ale jądro tej etyki ciągle się broni. Gdy ją usuniemy, pozostanie nam w skali masowej rządzić się etyką "hulaj dusza, piekła nie ma!". Nie wróżyłbym tu sukcesów. Roman Graczyk