W tekście w ostatniej "Polityce" (15-21 maja, "Tajemnica Witolda Pileckiego") przywołuje protokół przesłuchania Rotmistrza tuż po jego aresztowaniu, 8 maja 1947 r., z którego - gdy się go czyta à la lettre - wynika, że ten bohaterski żołnierz zwyczajnie wsypał swoich towarzyszy z konspiracji i przyczynił się do ich skazania na śmierć. Ten m.in. dokument był opublikowany w wydanym 5 lat temu przez IPN albumie poświęconym Pileckiemu, albumie skądinąd sławiącym Pileckiego jako bohatera narodowego. Czyli - powiada Romanowski - IPN ogłaszając takie publikacje staje wobec twardej alternatywy: albo dokumenty są prawdziwe i wtedy Pilecki nie był bohaterem, albo też Pilecki bohaterem, owszem, był, ale dokumenty są fałszywe/nieprzydatne. Nie sądzę, by trafna była ta interpretacja tekstu Romanowskiego, która zarzuca mu, iż robi on z Pileckiego zdrajcę. Nie, myśl Romanowskiego krąży wprawdzie "po dziwnych kołkach" (Witkacy), ale nie jest on idiotą. Wie co najmniej tyle, że IPN twardo stoi na stanowisku, iż Pilecki bohaterem był. W tej sytuacji, wobec postawionej przez siebie samego alternatywy, Romanowski ewidentnie skłania się do wyboru drugiej z zarysowanych odpowiedzi. IPN - powiada "człowiek Turowicza" (copyright by A. Romanowski) - fałszuje historię poprzez publikację dokumentów UB/SB, bo te dokumenty są - jako źródło historyczne - funta kłaków niewarte. To "stały fragment gry" jego polityki uprawianej środkami publicystycznymi. Od lat Andrzej Romanowski dwoi się i troi, by wykazać, że akta UB/ SB są już to fałszywe, już to nieprzydatne do badania najnowszej historii, a zatem z ich badania i publikowania należy zrezygnować, a instytucja która to, niejako z automatu, robi za - co Romanowski szczególnie lubi podkreślać - za państwowe pieniądze, powinna zostać zlikwidowana. W tekście w "Polityce" postulat likwidacji nie pada wprost, ale taki wniosek po lekturze tekstu w sposób oczywisty się nasuwa. No bo skoro historycy tam zatrudnieni są warsztatowo niekompetentni, a ich wizja historii Polski jest bajkowo-naiwna, no to nie ma powodu, by polski podatnik łożył na nią pieniądze. Romanowski myli się dotkliwie co do oceny przez historyków IPN dokumentów UB/ SB, a w szczególności tego dokumentu. I myli się równie dotkliwie co do przydatności archiwów tajnej policji PRL dla badania najnowszych dziejów. Każdy, kto badał protokoły przesłuchań z przełomu lat 40. i 50., wie, że nie oddają one rzeczywistości tamtych przesłuchań. I nie ma powodu w kółko tego powtarzać, niczym Słonimski w swoich przedwojennych felietonach, że on wie, iż Gdynia się rozbudowuje. Nie ma w tych dokumentach śladu wyrywania paznokci, ani sadzania podejrzanego na nodze od stołka. Nie ma też tam informacji, że UB w chwili przesłuchiwania delikwenta często już wie, jakie informacje chce od niego "uzyskać" (tak było właśnie w przypadku Pileckiego). W gruncie rzeczy chodziło najczęściej tylko o to, żeby przesłuchiwany zgodził się podpisać protokół, którego ani nie on sporządzał, ani nie jego tam padają słowa. Czy to nie interesujące, że w tego rodzaju zeznaniach roi się od sformułowań wyjętych żywcem z ówczesnej propagandy? Który konspirator mówił o swojej działalności jako o - dajmy na to - "imperialistycznych knowaniach"? Czy łatwo było nie podpisać z wyrwanymi paznokciami? Romanowski niby to wie (że nie było łatwo), ale wyciąga stąd zupełnie fałszywy wniosek: zalać archiwa UB betonem. Otóż, te archiwa niedostępne przez kilkadziesiąt lat z powodów oczywistych, a w końcu dostępne od kilkunastu lat, dostarczają nam pewnego fragmentu wiedzy historycznej, w innym sposób niemożliwej do zdobycia. Mówią np. kto przesłuchiwał Pileckiego, jak często i ile razy. Znane są przypadki, że podejrzani byli przesłuchiwani kilkanaście razy na tę samą okoliczność, tyle że za każdym razem wiedza śledczego była rozleglejsza (ponieważ tymczasem pozyskał nowe informacje, np. od innych osób z tej samej sprawy). Te nazwiska nie powinny zostać zalane betonem - czego z uporem domaga się Romanowski. Nie powinny też zostać zalane betonem akta agentury z lat późniejszych. Romanowski myli się, twierdząc, że jeśli dokument z przesłuchania Pileckiego nie dowodzi zdrady, to analogicznie donos Adama Włodka na Macieja Słomczyńskiego z 1953 r. nie dowodzi, że Włodek Słomczyńskiemu zaszkodził... Nasz bohater (Romanowski, nie Pilecki) wykazuje się zadziwiającą, a od lat tą samą, skłonnością do nieuwzględniania kontekstu dla oceny treści dokumentów. Czym innym jest podpis pod zeznaniem w sytuacji wyrywania paznokci, a czym innym donos złożony w warunkach wolności (nawet wolności w 1953 r.). Romanowski niby coś na ten temat przebąkuje, ale wniosków nie wyciąga. A różnica jest taka, że Pileckiemu de facto kazano podpisać to, co zredagował śledczy, a Włodek napisał donos, choć mógł go nie napisać. I jeden dokument (ten z 1947), i drugi (ten z 1953) jest ważny dla badania historii PRL, żaden nie jest fałszywką (w sensie: nie spreparowano dokumentu w rzeczywistości nieistniejącego), żadnego nie należy zalewać betonem, ale oba należy czytać ze zrozumieniem kontekstu. Wtedy wniosek będzie taki, że protokół wymuszonego zeznania Pileckiego w niczym nie umniejsza jego bohaterstwa, a donos Włodka kładzie się cieniem na tej, skądinąd zasłużonej postaci. Niby proste, ale dla Romanowskiego wydaje się to za trudne. Otóż właśnie: wydaje się. Roman Graczyk