Ustawa liberalizuje prawo pracy, czyniąc je bardziej elastycznym: mniej restrykcyjnym dla przedsiębiorców, co - automatycznie - pogarsza pozycję pracowników i związków zawodowych. Najważniejszy w tej ustawie art. 2 (to o jego treść toczyły się najcięższe boje) daje możliwość zastępowania umów zbiorowych (branżowych) przez umowy zawierane na poziomie przedsiębiorstwa, nawet wtedy, gdy byłoby to mniej korzystne dla pracowników. Dotyczy to w szczególności czasu i warunków pracy. Ustawa zezwala na podniesienie maksymalnego dziennego czasu pracy z 10 do 12 godzin, a maksymalnego tygodniowego czasu pracy z 44 do 46 godzin. Przypomnijmy, że od 2000 roku obowiązuje we Francji, co do zasady, 35-godzinny tydzień pracy. Ponieważ było to dalece powyżej możliwości ekonomicznych tego kraju, w praktyce zazwyczaj pracowało - i pracuje się - dłużej, ale do tego potrzebne było zawarcie odpowiedniej umowy zbiorowej na poziomie branży. Teraz wystarczy umowa na poziomie przedsiębiorstwa. Podobnie jest z wyższą stawką za godziny nadliczbowe: minimalna stawka może być wynegocjowana na poziomie 110 proc. stawki podstawowej, podczas gdy do tej pory większość umów zbiorowych określała to minimum na 125 proc. Poza tym odtąd łatwiej będzie zwalniać pracowników z powodu dekoniunktury. Słabsza też będzie pozycja związków zawodowych w procesie zawierania umów w przedsiębiorstwach. Lewica Partii Socjalistycznej zawyła, podobnie jak dwie duże centrale związkowe: CGT i FO. Przez Francję przetoczyła się kawalkada protestów socjalnych, a rząd stracił de facto większość w Zgromadzeniu Narodowym. Premier Manuel Valls był zmuszony dwukrotnie użyć sławetnego art. 49,3 Konstytucji, by przeforsować ustawę (w pierwszym i w drugim czytaniu). Ów art. 49,3 jest bronią niezwykle skuteczną: żeby odrzucić ustawę, trzeba równocześnie obalić rząd. W Partii Socjalistycznej wytworzyła się, w reakcji na - w gruncie rzezy liberalną - politykę gospodarczą rządu grupa kilkudziesięciu deputowanych, którzy tę politykę silnie kontestują, ale - przyparci do muru przez art. 49,3 - okazali się bezsilni. Tak czy inaczej prezydent François Hollande ma minimalne szanse, by wygrać przyszłoroczne wybory. A spór o prawo pracy pokazuje, że nie jest gotowy poświęcić wszystkiego, byle tylko zwiększyć swoje polityczne szanse w roku 2017. Dlaczego? Francja od kilku dziesięcioleci nie nadąża za najbardziej wydajnymi gospodarkami. W szczególności od początku lat 2000 nie nadąża za gospodarką niemiecką. Odbiera to jej ambicjom przywódczym w Unii Europejskiej realne podstawy. Wygląda na to - i to nie tylko przez pryzmat sporu o prawo pracy, lecz całokształtu polityki gospodarczej rządu - że rządząca obecnie elita doszła do przekonania, że - teraz albo nigdy! - Francja musi się zmodernizować. Wzorem jest słynny pakiet reform z 2003 r. - program trudnych społecznie, ale koniecznych gospodarczo reform zaaplikowanych Niemcom przez kanclerza Gerharda Schroedera, które, jak wiadomo, przyniosły dobre owoce, tyle że politycznie skonsumowali je nie socjaldemokracji Schroedrea, lecz chadecy Angeli Merkel. Czyli Schroeder umiał zaryzykować, by zadbać o coś większego niż utrzymanie władzy. Dziś jest powszechnie chwalony, ale wtedy podjął potężne ryzyko, a w konsekwencji - potężne koszta polityczne. Wszystko wskazuje na to, że Francois Hollande (i Partia Socjalistyczna) zapłaci tą samą monetą. To by oznaczało, że można się w demokratycznej - a więc z zasady ściągającej wszystko w dół - polityce postawić sondażom, a w końcu i wyborcom, w trosce o wyższy interes narodowy. Naturalnie, nie zamierzam robić z socjalistów francuskich jakichś herosów: mają oni swoje zaniechania i swoje afery, jak wszyscy. Ale w tej centralnej kwestii: chapeau! Roman Graczyk