Wiadomo, Polska świętowała w wielu miejscach i na różne sposoby. Ale, to co symbolicznie opisuje Polskę dzisiejszą, to oczywiście centralne obchody w Warszawie, z Marszem Niepodległości i marszem państwowym na czele. O to żeśmy się najbardziej spierali przed świętem, i o to dalej spieramy się po święcie. Trzeba przyznać, że władzy udały się dwie rzeczy: po pierwsze, nie doszło do burd, co w 250-tysięcznym zgromadzeniu jest niełatwe, tym bardziej, że w przeszłości burdy były; po drugie, przez oddzielenie obu marszów (obu części tego samego marszu?) władzy nie obciążają wizerunkowo symbole narodowców i ich sojuszników (jak Forza Nuova). Natomiast nie udało się zatrzeć wrażenia, że w Polsce głównym problemem w związku z 100. rocznicą odzyskania niepodległości jest sprawa ułożenia się rządu z narodowcami. Bo, jakkolwiek relacje zachodnich mediów z warszawskich obchodów używały skrócenia perspektywy, dając obraz fałszywy, to nikt przytomny nie zaprzeczy, że narodowcy i kibole byli tego dnia nie do ominięcia - i dla rządu i dla zwykłych ludzi, którzy, jeśli chcieli wziąć udział w tym najważniejszym wydarzeniu rocznicy, to nie mieli wielkiego wyboru. Przekaz głoszący, że w Warszawie manifestowało 250 tys. neofaszystów jest oczywiście głęboko nieprawdziwy. Ale z drugiej strony, polscy narodowcy i ich zagraniczni sojusznicy tam byli i to oni najbardziej rzucali się w oczy, mimo że liczbowo byli marginalną mniejszością. Myślę dziś o sporach, które podzieliły w tej sprawie ludzi, poczuwających się do wspólnoty tradycji przedsierpniowej opozycji i "Solidarności". To jest też świat moich towarzyskich powiązań i sam na każdym kroku odczuwam, jakie to jest dzisiaj pole minowe. Gdyby ktoś 30 lat temu, a więc u zarania nowej Polski, przepowiedział, że tak się podzielimy, byłby uznany za defetystę. A przecież tak się stało. I sprawa marszu bardzo dobrze to pokazuje. Dla jednych, zatem, warszawski marsz był radosnym świętem, a udział w nim narodowców święta nie popsuł. Owszem, lepiej byłoby świętować bez tego kłopotliwego towarzystwa, ale skoro ono jest, to nie było powodu, żeby z tej racji nie brać udziału w marszu. Emocjonalna potrzeba znalezienia się, wręcz fizycznie, w tłumie, w wielkiej wspólnocie, jest tu silniejsza niż degust na okrzyki typu "Konstytucja - prostytucja!" Ale dla innych (a niżej podpisany do nich się zalicza) bilans wychodzi inaczej: nic nie usprawiedliwia dobrowolnego znalezienia się w takim towarzystwie. Myślę, że zgoda tych pierwszych na takie towarzystwo często wynika stąd, że antyliberalne hasła nie są dla nich jakoś szczególnie niemiłe. Owszem, sami by takich haseł nie wznosili, ale jeśli wznoszą je narodowcy, to niech tak będzie. Lecz dla części uczestników marszu hasła narodowców są niemiłe, czy wręcz wstrętne, jednak przeważyła chęć uczestnictwa w manifestacji w tym niezwykłym dniu - sto lat po wydarzeniach z listopada 1918. Z drugiej strony dalece nie wszyscy, którzy z marszem się nie solidaryzowali, są kosmopolitami, a już tym bardziej przeciwnikami niepodległości. Owszem, wielu z nich właśnie ze względu na patriotyczne przekonania, uznało, że takie towarzystwo uniemożliwia wspólne świętowanie. Jeśli więc mógłbym mieć jakąś radę (co, oczywiście, jest nieproste, gdy się jest stroną sporu) to taką, żebyśmy się wzajemnie nie obkładali anatemami. Stanowisko w rodzaju: nie podzielam Twojej postawy, ale nie odbieram Ci dobrej woli, byłoby już jakimś zaczątkiem odbudowywania rzeczywistej wspólnoty. A przecież tej wspólnoty dziś dramatycznie brakuje. Donald Tusk mówiący przed kilkoma dniami w Łodzi o "współczesnych bolszewikach", czyli o PiS-ie (czemu potem bez klasy zaprzeczył na Twitterze), to jest dolewanie do tego ognia trawiącego wspólnotę. Jan Pietrzak (pewnie, że politycznie zawodnik innej kategorii, ale ważna twarz Polski PiS-owskiej) mówiący wczoraj w TVP Info, że Tusk i Schetyna nienawidzą Polski, to jest dolewanie kolejnej porcji oliwy do tego samego ognia. Takie opinie mogą wyprowadzać z równowagi i prawdopodobnie po to są wypowiadane. Trzeba pewnej odporności na prowokację, żeby nie dać się wpuścić w tę ślepą uliczkę oskarżeń o najgorsze. I właśnie takiej odporności nam dziś potrzeba. Bo o ile możemy się poczuwać do wspólnoty z kimś, kto ma inne przekonania polityczne, o tyle nie możemy z kimś, kogo w ogóle nie szanujemy. Roman Graczyk