Niby ta większość jest wystarczająca, klub PiS ma 235 mandatów (a w głosowaniu nad votum zaufania dla rządu było głosów - chyba z powodu technicznej pomyłki - nawet 237), ale widać już teraz, że przy poszczególnych projektach propozycje rządowe (często przebrane w projekty poselskie) mogą większości nie uzyskiwać. Gdyby za rządem stało tylko 231 posłów, ale mocno skupionych wokół jednego programu, PiS mógłby w Sejmie przeprowadzić każdą ustawę. Veto senackie przełamywane jest większością bezwzględną w Sejmie, więc rząd nadal mógłby wszystko - z zastrzeżeniem, że już nie w trybie ekspresowym, czy wręcz nocnym, jak w poprzedniej kadencji. Tzw. Trybunał Konstytucyjny nie postawi się rządowi w żadnej istotnej dla gabinetu sprawie, więc od tej strony nie ma obaw. Są tylko dwa ograniczenia: prezydent Duda, który walczy o reelekcję i musi zabiegać o głosy umiarkowanego centrum oraz koalicjanci Prawa i Sprawiedliwości w ramach Zjednoczonej Prawicy, którzy urośli i zaczynają stawiać warunki. Szczególnie koalicjanci stanowią teraz problem. Umowa koalicyjna pomiędzy Prawem i Sprawiedliwością, Solidarną Polską i Porozumieniem wciąż nie została podpisana, chociaż od wyborów upłynął już z górą miesiąc. Oczywistym wyrazem niespójności programowej był spór o zniesienie limitu 30-krotności składki na ZUS i wycofanie tego projektu przez klub PiS. Tu Jarosław Gowin postawił na swoim. Wicepremier zapowiadał, iż jego posłowie nie zagłosują za tym projektem, a koło ratunkowe rzucone przez Lewicę okazało się mało komfortowe - w efekcie projekt wycofano. Co z nim dalej będzie, w ramach jakiego planu politycznego i w jakiej postaci będzie mógł wrócić, nie wiemy, ale wiemy już dzisiaj, że automatyzm polityczny w ramach PiS, działający od 2015 roku, tu nie zadziałał. "Przystawki" upomniały się o swoje i Prezes Kaczyński - chcąc nie chcąc - musi teraz dać im satysfakcję. Musi, bo bez nich nie ma większości. A nie brakuje tylko kilku posłów, których w ostateczności dałoby się ad hoc przeciągać w różnych sprawach na swoją stronę. Niekoniecznie, zresztą, przekupić obietnicą stanowisk, lecz niekiedy po prostu przekonać do słuszności danego projektu legislacyjnego. Brakuje tych posłów być może (jeśli z kolei ziobryści i gowinowcy są politycznie spójni) w sumie aż trzydziestu kilku. A w sprawie 30-krotności zabrakło ich bodaj kilkunastu i to też okazało się politycznie kłopotliwe dla PiS-u. Takiej dziury nie da się załatwić doraźnymi działaniami, potrzebne jest bardziej partnerskie traktowanie "przystawek". Ziobryści i gowinowcy nie są sobie politycznie bliscy, to nieco ratuje pozycję Prezesa Kaczyńskiego. Ale w jakichś okolicznościach politycznych może się zdarzyć, że Solidarna Polska i Porozumienie będą działać razem. Niezależnie jednak od tego, nawet deficyt kilkunastu głosów jest politycznie dotkliwy - oznacza po prostu konieczność pójścia na ustępstwa. Na razie mamy więc taką sytuację, że kurs obozu rządzącego musi być wyznaczany nie samowładnie z Nowogrodzkiej, lecz w uzgodnieniu z Ziobrą i Gowinem. Nie można też jednak wykluczać zmiany dalej idącej, czyli odwrócenia sojuszy w trakcie kadencji parlamentarnej. Z Ziobro to raczej niemożliwe, ale wyklarowanie się - w pewnych okolicznościach, których dziś jeszcze nie potrafimy przewidzieć - nowej konstelacji, w której prawie cała obecna opozycja, bez Konfederacji, plus Gowin, tworzą nową większość, nie wydaje się niemożliwe. Gdyby tak się stało, lemingi, które przez ostatnie lata nauczyły się powtarzać, że Gowin jest gorszy od Kaczyńskiego, musiałyby szybko przestawić wajchę i zacząć powtarzać jakąś inną "mądrość etapu". Choćby z tego powodu (kwestie programowe pozostawiając na boku, chociaż, kto wie, może byłoby tam coś ciekawego), chciałbym to zobaczyć na własne oczy.