Już w uzasadnieniu decyzji o wszczęciu śledztwa napisano, że jej powodem jest niemożność przeprowadzenie pewnych czynności śledczych w ramach procedury zwykłego sprawdzania, czy doszło do przestępstwa. Wyjaśnienie więc tego, co jawi się jako sensacja, jest moim zdaniem, banalne. Prokuratorzy uznali, że nie mogą w trybie sprawdzania wezwać premiera (a być może i dwóch głównych bohaterów nagranej rozmowy) do złożenia wyjaśnień. Skoro nie mogą tego zrobić w tym trybie, muszą wszcząć śledztwo "w sprawie" i w ramach tego śledztwa przesłuchają premiera. Wyjdzie im z tego przesłuchania oczywiście, że premier nie posyłał ministra do prezesa z bezprawną propozycją. A innych dowodów mieć nie będą, bo i skąd?. Wtedy umorzą postępowanie, które dziś - nie wiedzieć czemu - narobiło tyle huku. W Polsce niestety od lat (bodaj czy nie pod afery Olina) utrwalił się zgubny zwyczaj, by spory polityczne próbować rozstrzygać przy pomocy prokuratury. Powiadam: próbować, a nie rozstrzygać, bo rozstrzygnięcia w ten sposób zapaść nie mogą, wszak w 9 przypadkach na 10 kończy się umorzeniem. Politycy powzięli niegdyś taki zwyczaj i umarłby on śmiercią naturalną, gdyby nie brak zdrowego rozsądku i szczypty urzędniczej odwagi prokuratorów. Ponieważ funkcjonariusze tej przedziwnej korporacji z natury rzeczy (tzn. z powodów instytucjonalnych) boją się własnego cienia, przeto nie ważą się z reguły ucinać na wstępnym etapie doniesień nie rokujących sukcesu. W ten sposób prokuratura traci czas, którego brakuje do wykrywania przekrętów prawdziwych bandytów, podatnik - pieniądze, a publiczność polityczna - rozum. Bo co i rusz jest kołowana, że oto zaraz dojdzie do nie wiadomo jak ważnego procesu karnego z udziałem polityków. Tymczasem wszystko to lipa. I teraz będzie dokładnie tak samo. Prokuratura w strukturze rządu lub poza nią, ale zawsze złożona z robotów zasłaniających się przepisami, byle tylko nie brać odpowiedzialności za rzeczywiste decyzje - oto prawdziwy obraz tej instytucji. I prawdziwy problem. Roman Graczyk