Owszem, życie ma swoje prawa i przyjdzie taki czas, że trzeba będzie bardziej interesować się dniem dzisiejszym niż dniem 10 kwietnia 2010 - trzeba będzie, ale jeszcze nie dziś. Owszem, Polska nie jest pępkiem świata - ale dla mnie jeszcze nie dziś. Dziś obsesyjnie wracam do pytań o przyczyny tej katastrofy. A także do pytań o prezydenturę Lecha Kaczyńskiego. Próbuję uporządkować intelektualnie stanowiska stron w sporze o tę prezydenturę. Wtedy przychodzą mi na pamięć opinie, niekiedy odległe w czasie, ale jakoś reprezentatywne dla przeciwników i zwolenników tej prezydentury. Powiedzmy najpierw o przeciwnikach. W ten sposób wydestylowuję z pamięci (i wygrzebuję ze starej gazety) tekst Pawła Smoleńskiego z "Gazety Wyborczej" sprzed kilku już miesięcy, opisujący nowy obyczaj przysiąg żołnierzy jednostek specjalnych oraz funkcjonariuszy służb specjalnych w Muzeum Powstania Warszawskiego ("Tomek Podrywacz i Antek Rozpylacz", GW, 13 lutego 2010). W tekście tym bodaj nie pada nazwisko Lecha Kaczyńskiego, ale jest oczywiste, że pewien sposób rozumienia historii Polski, opisany i wyśmiany przez Smoleńskiego, był charakterystyczny dla zmarłego prezydenta. Muzeum było ukochanym dzieckiem Lecha Kaczyńskiego nie dlatego, że chodziło o stworzenie kolejnej placówki kulturalnej w stolicy, ale dlatego, że pamięć o Powstaniu postrzegał on jako jeden z ideowych fundamentów nowej Polski. Smoleński ten pomysł wyśmiewa głównie dlatego, że wśród funkcjonariuszy składających w Muzeum przysięgę są też agenci Centralnego Biura Antykorupcyjnego. To działa na autora jak płachta na byka, bo wiadomo, że CBA jest tylko do obśmiania, a jeśli agent CBA składa przysięgę w takim miejscu, to to jest po prostu żałosna maskarada. Otóż nie. CBA jest potrzebne, a praca tam wymaga także pewnego pro-państwowego ethosu. Nie wystarczą służbowe pieniądze, dobre garnitury i własna uroda agenta Tomka. Jeśli ta służba (podobnie jak wszystkie inne służby specjalne) ma mieć sens, muszą tam pracować ludzie ideowi, silnie identyfikujący się z Państwem Polskim. Tego rodzaju identyfikacja nie daje się narzucić, musi być wypracowana, a kadry takich instytucji - zaludnione przez osoby starannie wyselekcjonowane. Ale też z tego rodzaju propaństwowym ethosem dobrze koresponduje mit Powstania jako bohaterskiego czynu najlepszych Polaków. Lech Kaczyński brał te sprawy serio. Jeśli miałbym powiedzieć, co przetrwa z jego prezydentury, od razu postawiłbym na utrwalanie tożsamości Polaków jako dumnego narodu. Lech Kaczyński chciał uczynić Polaków bardziej Polakami. I dobrze, i nie ma w tym żadnego obciachu. Tyle o przeciwnikach. Z kolei niektórzy zwolennicy tej prezydentury zdają się sądzić, że miliony Polakow, którzy brali, tak lub inaczej, udział w żałobie po prezydencie, czciło jego pamięć nie tylko jako najwyższego reprezentanta Polski, ale i jako wielkiego prezydenta. Nie zgadzam się z tym poglądem, choćby dlatego, że ja sam byłem i jestem pod wrażeniem tej śmierci, a przecież nie oceniałem i nie oceniam tej prezydentury jako wybitnej. Byłoby przecież czymś zgoła niepoważnym, gdyby pod wpływem śmierci prezydenta, zanegować swoje opinie o nim, wypowiadane za jego życia. Bo to by znaczyło, że krytyka nie była serio. A mnie się wydaje, że moja krytyka była serio, to znaczy, że była uprawiana w dobrej wierze i probowała oddać urzędującemu (wtedy) prezydentowi, co mu się słusznie należało, ale i jakoś nazwać niedostatki jego urzędowania. Lech Kaczyński na pewno nie był obciachowym prezydentem. Ma rację Tomasz Wiścicki, gdy pisze w tekście "Prezydent na serio" (Rzeczpospolita, 29 kwietnia 2010), że Kaczyński był "człowiekiem integralnym", czyli autentycznym. Ma rację, gdy pisze: "Słuchając go, nie musiałem się zastanawiać, po co on to mówi, co myśli naprawdę, ani kto i dlaczego podpowiedział mu, że warto akurat coś takiego powiedzieć. Chciałbym się mylić, ale obawiam się, że tacy ludzie stają się 'niewybieralni'". Lech Kaczyński był prezydentem, który miał pewną ideę Polski. Byłoby dobrze, gdyby po pierwsze zapanowała zgoda co do tego, że Lech Kaczyński był prezydentem, któremu chodziło o Polskę, nie o zaszczyty. Ale też, żeby ta zgoda nie krępowała swobodnej dyskusji o zaletach i wadach jego prezydentury. Roman Graczyk