Naturalnie, można byłoby wskazać w Konstytucji więcej rozwiązań niedoskonałych, czy zgoła błędnych. Można jednak przypuszczać, że byli prezesi TK uznali, że sfera tych relacji to jest to, co szwankuje najbardziej i z tego powodu najpilniej wymaga naprawy. Nie miejsce tu na omawianie tego pakietu proponowanych zmian - zrobiłem to gdzie indziej (patrz: "Tygodnik Powszechny", 13 września 2009). Na użytek PT Czytelników INTERIA.PL chciałbym tylko zwrócić uwagę na jedną sprawę. Centralna w projekcie Safjana, Stępnia i Zolla, jest kwestia prezydenckiego weta do ustaw. Byli prezesi TK mają rację, gdy stwierdzają, że obecny konstytucyjny próg przełamywania weta (3/5 głosów przy obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów) doprowadził do swoistego paraliżu pracy legislacyjnej rządu. Autorzy nie formułują tego wprost, zapewne uznając, że pewnego rodzaju dyplomacja lepiej przysłuży się sprawie niż naga prawda. Dziennikarzowi jednak wolno być czcicielem nagiej prawdy, a ta jest taka, że o ile za poprzedniej prezydentury ten sam mechanizm konstytucyjny nie przyniósł wielkich szkód, o tyle za prezydentury Lecha Kaczyńskiego jest gorzej. Mamy bowiem do czynienia z polityką systematycznego wetowania najważniejszych ustaw, a wobec faktu, że większość parlamentarna nie jest w stanie sama weta przełamać, kolejne ustawy padają. Owszem, i za Kwaśniewskiego takie rzeczy się zdarzały (najbardziej spektakularny jest przykład unicestwienia reformy podatkowej Balcerowicza), teraz jednak stało się to prawie normą. Trudno nie przyznać byłym prezesom racji, gdy powiadają, że taka sytuacja jest niemożliwa do utrzymania w parlamentarnej demokracji, gdzie rząd głównie poprzez swoją legislację realizuje program wyborczy. A więc tu zgoda. Trzech wybitnych prawników proponuje obniżyć próg przełamywania weta z 3/5 do większości bezwzględnej (50 proc. plus jeden głos). Wydaje mi się to problematyczne. Sądzę, że jest to krok zbyt daleko posunięty. Zauważmy: ustrojowy sens weta jest taki, żeby zmusić większość parlamentarną do ponownego przemyślenia przyjętych w ustawie rozwiązań, skoro sam Prezydent RP widzi ich kontrowersyjność. Zgoda, że obecny prezydent działa jak dotąd z reguły na polityczne zamówienie partii swojego brata, ale nie możemy założyć, że analogiczna sytuacja będzie trwać wiecznie. A zatem można przyjąć, że weto jest jakimś sygnałem, iż istnieją poważne racje, w imię których Prezydent RP sprzeciwia się przyjęciu ustawy w danym kształcie. A skoro tak, to wskazana jest jakaś minimalna kooperacja większości parlamentarnej z opozycją i uzyskanie kompromisu, bodaj na minimalnym poziomie. Żeby zaś taki kompromis mógł się zrealizować, potrzebne są pewne bodźce prawne. Jeśli rząd będzie mógł obalić weto mobilizując wszystkich posłów koalicji i może kilku niezrzeszonych, ów kompromis będzie żaden lub śladowy. Żeby go wynosić, trzeba, aby ustawa w nowym kształcie mogła być poparta także przez opozycję, a bodaj tylko przez jakąś jej część. I dlatego wskazane byłoby ustanowienie progu przełamywania weta nieco wyżej. Jak wysoko? Prawdę mówiąc nie ma tu idealnego rozwiązania, o czym trzeba pamiętać zabierając głos w tej debacie. Bo musimy tu zastosować pewną formułę matematyczną, z zasady niezmienną, do rzeczywistości politycznej, która jest z zasady zmienna. Raz rząd ma komfortową większość w parlamencie (w Polsce dotąd to się nie zdarzyło, ale sprawy idą powoli w tę stronę), albo jej nie ma. Albo obyczaje polityczne są cywilizowane albo dzikie (jak teraz). I na te nader zmienne sytuacje faktyczne ma być dobra jedna i ta sama formuła matematyczna zapisana w Konstytucji. Zatem nie można tu być doktrynerem i twierdzić: tylko większość taka, albo tylko większość inna uratuje nas i przed paraliżem legislacyjnym rządu, i przed fikcją weta prezydenckiego. Bo musimy pamiętać, że do pogodzenia są te dwie - zwykle sprzeczne - wartości. Rząd musi móc rządzić, ale i weto prezydenckie musi mieć jakąś polityczną wagę. Wydaje mi się, że propozycja byłych prezesów Trybunału ratuje nas przed pierwszym zagrożeniem, ale nie ratuje przed drugim. Roman Graczyk