Nie dziwię się, bo orędzie nie było rocznicowym bla bla (jak często bywa w takich okazjach), ale stanowiło rzetelny wykaz nowych wyzwań stojących przed Polską. Bronisław Komorowski mówił: "Nie wystarczy świętowanie z powodu tego, co Polska dotąd osiągnęła po 1989 r., trzeba zdefiniować naszą sytuację i precyzyjnie nazwać, gdzie leżą bariery dalszego rozwoju oraz zastanowić się, jak je najlepiej pokonać". Bartosz Marczuk, dziennikarz "Rzeczpospolitej", chwali Bronisława Komorowskiego ("Prezydent wzywa do reform", 11 czerwca 2014) za takie rzeczowe, chciałoby się powiedzieć, zadaniowe podejście. Zarazem analizuje to wystąpienie w kategoriach czysto politycznych, zastanawiając się, na ile prezydent ma swobodę manewru w stosunku do premiera, na ile może ją jeszcze rozszerzyć, słowem: czy stanie się samodzielnym podmiotem polityki polskiej, czy nie. Ten aspekt jest - nota bene - od tygodnia bodaj głównym polem zainteresowań większości komentatorów. Nie neguję, że w rzeczywistości trzeba go też brać pod uwagę, ale w tych komentarzach (włącznie z komentarzem Marczuka) brakuje mi perspektywy instytucjonalnej, o czym chciałbym napisać kilka słów. Otóż rzeczywiście może zdarzyć się tak, że urzędujący prezydent RP kompletnie nie zważa na rolę, jaką mu nakreśla konstytucja w polskiej polityce, zmieniając, czy próbując zmienić konstytucyjny ład instytucjonalny (w najnowszej historii Polski takim prezydentem był niewątpliwie Lech Wałęsa). Tym niemniej ów ład instytucjonalny istnieje. Można się spierać o to, czy prezydent ma (konstytucyjnie) władzy trochę więcej, czy trochę mniej, ale trzeba się zgodzić, że zasadniczo to nie on w Polsce rządzi. W Polsce rządzi premier - tak długo, jak długo ma poparcie większości parlamentarnej. Dopiero gdy mu tego poparcia z jakichś powodów zabraknie, prezydent wykracza poza swoją normalną konstytucyjną rolę, stając się jak gdyby regulatorem polityki do czasu, aż powróci ona w swoje normalne parlamentarno-gabinetowe koryto. Nadzwyczajna rola prezydenta jest właśnie dlatego nadzwyczajna, że nie zdarza się na co dzień. I nie powinna się zdarzać, jeśli nie chcemy powtórki z którejś z naszych "wojen na górze". Obowiązująca konstytucja z pewnością nie jest bez zarzutu w tym sensie, że konstruuje relacje prezydent-premier nie do końca precyzyjnie, a sam tryb wyboru głowy państwa rodzi - niesłusznie - domniemanie, że lokator Pałacu Namiestnikowskiego jest na równi uprawniony do kreowania polityki państwa co premier, skoro obaj mają mandat z powszechnych wyborów. To jednak interpretacja z gruntu błędna. I teraz: jeśli opisując polską politykę nie pamiętamy, w jakim instytucjonalnym ładzie żyjemy (więcej: mamy płynący z konstytucji, obowiązek w nim żyć), to popadamy w stan jakiejś politycznej dzikości. Nie jestem jego zwolennikiem. Moim zdaniem, trzeba zawsze przypominać, że rola prezydenta wedle obowiązującej konstytucji nie polega na rządzeniu państwem. A gdyby się tak zdarzyło, że urzędujący prezydent przejawia takie ambicje i podejmuje w tym kierunku kroki, to trzeba byłoby je nazwać przekroczeniem ducha lub litery (zależnie od konkretnej sytuacji) konstytucji. Od 1997 r. zawsze z niepokojem myślę, co będzie, jeśli zdarzy się w Polsce sytuacja typu cohabitation. Zdarzyła się dwukrotnie: duet Kwaśniewski - Buzek funkcjonował relatywnie bezkonfliktowo, jednak już duet Lech Kaczyński - Tusk nie. Swój udział w tym złym funkcjonowaniu instytucji miała sama konstytucja, ale i ludzie piastujący te wysokie urzędy. Czy powiemy, że prezydent Niemiec Joachim Gauck jest nieskutecznym gadułą, jeśli jakiś jego reformatorski postulat nie zostanie ostatecznie podjęty przez rząd? Nie, bo nie taka jest rola prezydenta Niemiec. On ma wskazywać z pozycji nadrzędnego autorytetu, co jest ważne dla Niemiec. Podobnie i w Polsce: nie taka jest rola prezydenta, by wyręczać premiera, a tym bardziej, by z nim rywalizować. Polska może tylko tracić na konfliktogennym układzie egzekutywy. Tego myślenia brakuje mi w komentarzach po orędziu Bronisława Komorowskiego z 4 czerwca. Roman Graczyk