Pani premier jedzie dziś do Berlina i do Paryża, gdzie musi udowodnić, że Polska ma coś do powiedzenia w najważniejszych kwestiach polityki UE - teraz to Ukraina i pakiet klimatyczny. Warunkiem wstępnym jest jednak to, żeby sama pani premier miała coś w tych sprawach do powiedzenia. Przypominam ten warunek sine qua non, ponieważ trudno wciąż zapomnieć wpadkę Ewy Kopacz w dniu prezentacji jej rządu, gdy zapytana o opinię w sprawie ewentualnej sprzedaży przez Polskę broni Ukrainie, odpowiedziała jakimś nieprawdopodobnym bałakaniem. Odpowiedź była po pierwsze, niezrozumiała; po drugie była strzałem w kolano dla feministycznych promotorek Ewy Kopacz; po trzecie - jeśli już chcieć wycisnąć z niej jakąś treść - wyrażała chyba postawę "nasza chata z kraja". Jedna wielka katastrofa. Oficjalne sygnały strony polskiej po poniedziałkowej wizycie w Brukseli były z kolei doskonale banalne, w rodzaju, że wartością Parlamentu Europejskiego jest to, że jest wybierany bezpośrednio, albo, że Unia musi mówić w sprawie Ukrainy jednym głosem. Świetnie, ale co ma ten głos wyrażać? Czy dalej będzie on udawał, że Rosja jest normalnym partnerem i będzie brał za dobrą monetę kolejne rosyjskie kłamstwa i mistyfikacje - a w konsekwencji Unia będzie się wycofywać z poważniejszych sankcji nałożonych na Rosję? Czy może potraktuje Rosję jak agresora, który ciągle zajmuje zbrojnie (choć w przebraniu) część terytorium sąsiedniego państwa - i w konsekwencji nałoży kolejne sankcje oraz będzie naciskać na stanowcze kroki ze strony NATO? Ewa Kopacz jedzie rozmawiać z silniejszymi. Ale powinna pamiętać, że i jedni i drudzy są (każdy z nieco innych powodów) są niezdolni do przywództwa w Europie. Pomijając już względy wewnętrzne francuskie i niemieckie, niezdolność wynika także z tego, że pani Merkel nie potrafi (i nic w tym dziwnego) dogadać się z panem Hollandem, a tylko takie dwugłowe faktyczne przywództwo jest w Unii możliwe. Otóż, mając do czynienia z partnerem zdecydowanym i rosnącym w siłę (bo tak - na szczęście - Polska jest teraz postrzegana, po dość bezbolesnym przejściu przez kryzys, który wstrząsnął połową państw Unii), Merkel i Hollande będą skłonni do ustępstw. Polska nie jest jeszcze wśród najważniejszych, ale ma już pozycję mniej więcej taką, jaką przed kryzysem miała w Unii Hiszpanii - kraju, z którym należy się liczyć. To jest nasz atut, tylko trzeba mieć dość charakteru, żeby go wykorzystać z maksymalną dla nas korzyścią. Tak w sprawie Ukrainy, jak i w sprawie węgla. Naturalnie, gramy w Unii, a to oznacza, że broniąc swoich interesów musimy też dążyć do wypracowania wspólnego unijnego interesu. Nie możemy np. nie rozumieć, że dla Francuzów i dla Niemców zagrożenie islamskim radykalizmem jest nieporównanie większe niż dla nas. I nie możemy stać na stanowisku, że to jest ich partykularny problem, bo wtedy nam powiedzą, że Ukraina to nasz problem. Zresztą, w dłuższej perspektywie islamski dżihad to naprawdę wspólny problem Europejczyków. Podobnie nie możemy z lekceważeniem odnosić się do wewnętrznych problemów strefy euro, czy nie mieć zdania na temat reform instytucjonalnych całej Unii. Polska w Unii musi być zarazem podmiotowa - jeśli nie chce jedynie dać się prowadzić silniejszym za rękę: ale i solidarna - jeśli pretenduje do czołowej roli w tym oryginalnym przedsięwzięciu. Czy Pani premier to ogarnia? Roman Graczyk