Jeśli decyduję się teraz zabrać głos, to dlatego że powstała sytuacja wojny ideologicznej i z obu stron sporu padają argumenty ekscesywne. O co walczą protestujący od tygodnia na ulicach? Bezpośrednią przyczyną ich wystąpień jest orzeczenie niby-Trybunału Konstytucyjnego uznające za niezgodną z Konstytucją jedną z przesłanek do legalnej aborcji. Niby-Trybunał orzekł, że prawo do aborcji w wypadku ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu kłóci się z normami konstytucyjnymi, które stanowią (w art. 18), że macierzyństwo i rodzicielstwo są pod ochroną i opieką państwa oraz (w art. 38), że każdemu człowiekowi zapewnia się prawną ochronę życia. Protestujący mają oczywiście rację, gdy zwracają uwagę, że przez 23 lata ustawa była zgodna z tymi normami konstytucyjnymi, a teraz - chociaż ani ustawa, ani Konstytucja się nie zmieniły - nagle nie jest. Mają rację, gdy zwracają uwagę na usługowy w istocie charakter sądu zarządzanego przez panią Julię Przyłębską w stosunku do oczekiwań partii rządzącej. I mają rację podnosząc argument, że tego rodzaju zmiana, szczególnie wobec obowiązywania tych regulacji już od blisko 30 lat, musiałaby być dyskutowana przy otwartej kurtynie i podjęta w trybie parlamentarnym. Inaczej mówiąc, wymagałaby większości, a wiemy, że popiera ją ledwie kilkanaście procent Polaków. Gdyby tylko takie argumenty wysuwali protestujący, byłby to protest dotyczący orzeczenia niby-TK z 22 października - i tyle. Otóż, tak nie jest, bo ich hasła są znacznie dalej idące. Pomijam problem przekształcenia się tego protestu w ogólny bunt przeciwko rządom PiS-u, to jest rzecz wielkiej wagi, ale zasługuje na osobny tekst. Teraz idzie mi o to, że ogromna większość wypowiadających się spontanicznie (na ulicy) czy mniej spontanicznie (w Sejmie) uczestników protestu mówi wprost, że ich celem jest liberalizacja prawa aborcyjnego z 1993 r. A więc dla tej ogromnej większości problem nie sprowadza się do tego, że nastąpiło dalsze zawężenie możliwości legalnej aborcji, lecz uznają oni dotychczasowy stan prawny za i tak niemożliwy do zaakceptowania, a orzeczenie niby-Trybunału Konstytucyjnego tylko powiększa ich frustrację. Oni chcą aborcji na życzenie. O tyle więc stawia to wielu przeciwników orzeczenia z 22 października w mało komfortowej sytuacji. Owszem, chcieliby powiedzieć, a nawet wykrzyczeć swoje "nie" dla tego orzeczenia, ale niezbyt odpowiada im towarzystwo lewicowych radykałów, dla których jakiekolwiek ograniczenie aborcji równa się ograniczeniu podstawowych praw człowieka. Tutaj sprawa się komplikuje, bo nawet bardzo pryncypialny krytyk orzeczenia niby-Trybunału nie staje się automatycznie zwolennikiem "praw reprodukcyjnych kobiety". Państwo demokratyczne serio traktuje fakt, że jego obywatele mają różne poglądy w sprawach światopoglądowych, a zatem opowiadają się za różnymi - wzajemnie sprzecznymi - rozwiązaniami ustawowymi w tych sprawach. Państwo niedemokratyczne inaczej: władza nadaje takie prawa, jakie sama uważa za słuszne i sprawiedliwe. Twierdzenie, że prawda nie poddaje się głosowaniu, jest filozoficznie prawomocne, ale w demokracji nie ma zastosowania. Skoro więc mamy demokrację, musimy przyjąć, że jej aksjologiczne podstawy są najmniejszym wspólnym mianownikiem przekonań moralnych wszystkich nurtów opinii. Także ustawodawstwo dotyczące aborcji nie może w demokratycznym porządku być prostym odbiciem przekonań moralnych tych, którzy stawiają poprzeczkę najwyżej. Tak mogłoby być w systemie autorytarnym, kierującym się misją moralnego przewodzenia swoim obywatelom. Podobna pod tym względem była koncepcja państwa chrześcijańskiego rozwijana szeroko teoretycznie w drugiej połowie XIX wieku i jeszcze w wieku ubiegłym przed Soborem Watykańskim II. Od strony moralnej mogą za takim modelem stać poważne racje. Rzecz jednak w tym, że z wielu innych powodów zwyciężyła w Europie koncepcja państwa liberalno-demokratycznego, to znaczy takiego, w którym władza państwowa nie dzierży misji moralnej powierzonej jej przez Kościół. Ten ostatni (tak jak i inne wspólnoty wyznaniowe i filozoficzne) zachowuje prawo zabiegania o wpływ swojej doktryny moralnej na ustawodawstwo, ale tylko o tyle, o ile przekona do jej wymagań obywateli, a ci wybiorą reprezentantów, którzy uchwalą stosowne do tych przekonań prawa. Moim zdaniem racje moralne przeciwników aborcji z powodu uszkodzenia płodu są niebagatelne. Mam najwyższy szacunek dla kobiet, które urodziły takie dzieci - zresztą także dla ich mężów, którzy nie pozostawili ich samych ani w chwili decyzji, ani potem w trudach opieki nad tymi dziećmi. Uważam, że dyskurs aborcjonistyczny, który w stosunku do takich sytuacji mówi o "rodzeniu potworków", przeczy przyrodzonej godności człowieka. Twierdzę, że ciężko uszkodzone dzieci, zarówno te, które umierają zaraz po urodzeniu, jak i te, które żyją, są obdarzone ludzką godnością w niemniejszym stopniu niż zdrowi i silni. Czy w takim razie, będąc w sytuacji rodzica takiego dziecka, podjąłbym decyzję o jego urodzeniu (także współ-decydując jako ojciec takiego dziecka)? Nie wiem. Ale wiem, że gdyby podjął decyzję przeciwną, poczytywałbym to za własną porażkę. To mniej więcej tak jak gdybym wydał przyjaciela będąc torturowany. Może nie wydać go byłoby ponad moje siły, ale rana w sumieniu zostałaby na zawsze. Dlatego to, co w dyskursie aborcjonistycznym jest dla mnie najbardziej nie do zniesienia, to banalizowanie tej rany. Zatem moralne racje Pani Kai Godek zasługują na poważne rozważenie, nie zaś na wyszydzenie. Ale z punktu widzenia zasad stanowienia prawa w państwie demokratycznym pozostają problematyczne. Te racje, przełożone na język prawa, stawiają bowiem poprzeczkę moralnych powinności na najwyższym poziomie. Czy państwo demokratyczne może stawiać tę poprzeczkę tak wysoko? Dlatego liderzy obecnego protestu (zwykle kobiety, pani Joanna Sheuring-Wielgus, pani Barbara Nowacka, pani Marta Lempart i kilka innych) zyskałyby na powadze, gdyby zamiast mieszać z błotem panią Kaję Godek, ograniczyły się do stwierdzenia, że jej postulaty wykraczają poza consensus moralny, jaki jest w Polsce możliwy do ustanowienia. Roman Graczyk