Natychmiast po śmierci Pyjasa prokuratura lansuje swoją wersję wypadków: Pyjas miał być pod wpływem alkoholu i upaść ze schodów z wysokości drugiego piętra na parter. Ułożenie ciała na posadzce kamienicy przy Szewskiej podważało tę wersję. Mimo to wersja prokuratury jest lansowana odgórnie, wszelkie wątpliwości są odsuwane na bok - np. gdy koledzy Pyjasa chcą dać do krakowskiej prasy nekrolog z formułą "zginął tragicznie", spotyka ich odmowa i to w kilku redakcjach. Najwyraźniej, ktoś stoi za oficjalną wersją. Kto to mógł być? Najpewniej Służba Bezpieczeństwa - takie było wtedy przekonanie kolegów Pyjasa, a wiele lat później, już w wolnej Polsce, dwaj wysocy funkcjonariusze krakowskiej SB zostali skazani za utrudnianie śledztwa. Wszystko wskazywało - i wskazuje do dzisiaj - że i za samym zabójstwem Stanisława Pyjasa stała Służba Bezpieczeństwa. Zabójstwa przeciwników politycznych "władzy ludowej" nie były już wtedy, w latach 70., na porządku dziennym, niemniej zdarzały się. Najbardziej prawdopodobne wersje tej śmierci były wtedy i są do dzisiaj dwie: albo SB chciała Pyjasa postraszyć, lecz pobito go zbyt mocno, albo też zabiła go celowo. Tak czy inaczej w maju 1977 roku władze uczyniły z tej śmierci coś na kształt sekretu stanu. A w konsekwencji zaczęło się szczucie na kolegów Pyjasa, którzy domagali się wyjaśnień. Pisano w gazetach, że "jątrzą", "zbijają kapitał polityczny" na tej śmierci. Tego już było za wiele. I tak narodził się Studencki Komitet Solidarności w Krakowie - jako protest przeciwko przemocy, oczywiście, ale także jako protest przeciwko kłamstwu. Tu trzeba dodać, że kłamstwo to miało specjalny status, bo było podtrzymywane przez cały aparat propagandy, przez milicję i prokuraturę... A słowo prawdy nie miało prawa zaistnieć w jakikolwiek sposób w przestrzeni publicznej. Dlatego gdy się pojawiało - w Kościele, w kręgu przyjaciół, w rodzinie - było takim rarytasem, miało taką wartość. Pamiętam pierwsze miesiące działalności SKS, już po wakacjach w 1977 roku: "bibuła", wykłady o prawdziwej historii Polski w prywatnych mieszkaniach, informacje o zatrzymaniach SKS-owców na 48 godzin, czasem o pobiciach w aresztach. I pamiętam jeszcze coś: ciche porozumienie ludzi rozumnych i uczciwych, stosunek sympatii do tych, którzy ciągle opluwani w gazetach, oskarżani o robienie "brudnych politycznych interesów z obcej inspiracji", robili z uśmiechem swoje. Pamiętam też twarze: buraczano-ziemniaczane twarze aparatczyków, pismaków, działaczy oficjalnych organizacji studenckich i jakże inne twarze młodych ludzi z SKS-u. Co było w tych twarzach, jak to nazwać? W każdym razie, były to twarze polskich inteligentów, podobne do tych z obrazów Grottgera i ze starych przedwojennych fotografii. Roman Graczyk