Gdyby mnie kto pytał tydzień temu, czy nowelizacja wprowadzająca odpowiedzialność prawną (karną, o której głośno, ale i cywilną, która również może być bardzo dotkliwa dla pozwanego) za przypisywanie "narodowi polskiemu" i "państwu polskiemu" zbrodni popełnionych przez III Rzeszę - byłbym przeciwny. Wiem, oczywiście, że mamy problem z używaniem przez dziennikarzy, a niekiedy też przez polityków zachodnich (głośny casus prezydenta Obamy) sformułowania "polskie obozy śmierci". Ale zakaz prawny nic tu nie pomoże, bo jego egzekwowanie w stosunku do obywateli USA czy Francji okaże się iluzoryczne, natomiast sposób sformułowania tego zakazu w ustawie jest taki, że przy okazji może ograniczać swobodę dyskusji w Polsce. I to są wystarczające powody, żeby takiej nowelizacji nie wprowadzać. Nawet gdyby żadna interwencja z zewnątrz - z Izraela, z USA, czy z Ukrainy - miała nie nastąpić, nie należało tego robić. Ale ingerencja nastąpiła, nie jedna i nie małego kalibru. Zatem do wstępnych obiekcji (o nieskuteczność ścigania i o ograniczanie debaty historycznej) dochodzi teraz dodatkowy kłopot. Źle się stało, że pani ambasador Izraela przedstawiła swoje obiekcje publicznie, bo to zawężało naszej stronie pole manewru. Ale wtedy - w ubiegłą sobotę - to pole było nieporównanie większe, niż jest dzisiaj. Można było jeszcze rzecz przemyśleć i zmienić ustawę w Senacie. Przecież gdyby nowelizację ograniczono do przeciwdziałania używania określeń typu "polskie obozy śmierci", zarzuty płynące z Izraela o próby fałszowania przez Polskę historii (dokładnie: o próby cenzurowania relacji Żydów ocalałych z Zagłady) musiałyby upaść. Pozostałby problem nieskuteczności ścigania, ale to już byłby nasz polski problem, nieangażujący nikogo poza nami. A jednak zdecydowano się na przyspieszenie procedury i na utrzymanie dotychczasowego kursu, "ani kroku wstecz!" - zdawało się mówić swoim senatorom przywództwo Prawa i Sprawiedliwości. Toteż Senat grzecznie przegłosował bez poprawek to, co wyszło z Sejmu. Znowu, źle się stało, że pani ambasador Izraela interweniowała wczoraj w Senacie. Polacy aż nazbyt dobrze pamiętają ambasadora Repnina, który z polecenia Katarzyny II ingerował w nasze życie polityczne. Pani Anna Azari, jako ambasador w Warszawie, a w dzieciństwie obywatelka ZSRR, powinna znać tę historię i wystrzegać się gestów, który prowokują pytania o analogie. Jej interwencja, podobnie jak kuriozalne stanowisko Knesetu, zapowiadające uznanie Polski za kraj negujący Holocaust - jak sądzę - jeszcze bardziej zdeterminowały polskich decydentów do strategii "ani kroku wstecz!". Senat uchwalił niemądrą ustawę bez poprawek, teraz czeka ona na podpis prezydenta. Istnieje interpretacja, że prezes Kaczyński, widząc nadciągającą burzę międzynarodową, miałby zadecydować o przyspieszeniu prac (przyjęcie ustawy przez Senat z poprawkami powodowałoby konieczność ich debatowania w Sejmie), a częścią tego planu byłoby weto prezydenta Dudy. Nie wykluczam, ale przecież prościej byłoby powiedzieć: w gruncie rzeczy chodziło nam o te "polskie obozy", jeśli ktoś się obawia nadużyć interpretacyjnych, to niech się przekona, że jest w błędzie, bo całą resztę kasujemy. Uprawiając strategię "ani kroku wstecz", zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Po ostrych (co z tego, że przesadzonych?) reakcjach Izraela nastąpiły ostre reakcje Ukrainy - co dla nas bardzo ważne - i jeszcze ostrzejsze reakcje USA - co dla na witalnie ważne. Kiedy amerykański Departament Stanu stwierdza w oficjalnej nocie, że wejście w życie tej ustawy może "wpłynąć na strategiczne interesy Polski i jej stosunki - ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem włącznie", to naprawdę żarty się kończą. Trzeba będzie się wycofać, i to wycofać się ewidentnie pod presją zewnętrzną. Nie wiem, jak to sobie tłumaczą zwolennicy polityki "wstawania z kolan", ale ze zdroworozsądkowego punku widzenia nie wygląda to dobrze. Polska została przywołana do porządku i zapewne wycofa się ze swojej ekstrawagancji. Nie wyobrażam sobie innego wyjścia, bo jakkolwiek to jest upokarzające, to trwanie przy swoim byłoby narażaniem naszego sojuszu z USA, czyli naszego bezpieczeństwa. Tyle nam dała strategia "dumy narodowej" w dziedzinie historycznej i strategia "wstawania z kolan" w dziedzinie polityki międzynarodowej. To wszystko w przedmiocie skuteczności. Ale jest jeszcze sprawa ważniejsza niż pragmatyka polityczna. Owszem, egzamin z pragmatyki rząd polski (a patrząc z zagranicy: Polska, po prostu) oblał. Przegrał jednak (Polska przegrała) i coś więcej. Mam na myśli stosunek do własnej historii, który to stosunek został przy tej okazji boleśnie obnażony. Nie ma narodów bezgrzesznych. Prawdę mówiąc, nie ma nawet bezgrzesznych ludzi. Chrześcijaństwo zna figurę niepokalanego poczęcia (czyli poczęcia bez grzechu pierworodnego), ale przecież rezerwuje ją tylko do osoby Maryi - matki Chrystusa. W ten sposób chrześcijaństwo mówi nam dobitnie, że każdy człowiek, poza tym jednym jedynym wyjątkiem, jest podatny na grzech. Supozycje, że jakiś naród może być bezgrzeszny, czy choćby bliski tego stanu, są sprzeczne z chrześcijańskim rozumieniem natury człowieka. Chciałbym to nieśmiało przypomnieć wszystkim, którzy w partii rządzącej i na jej obrzeżach takie idee głoszą, jako że nader często te idee są kojarzone - moim zdaniem na wyrost - z chrześcijaństwem. Ale nie tylko chrześcijaństwo nie zna pojęcia bezgrzeszności, nie zna go także historia. Historia Polski również nie. To, że Polacy w XX wieku bardzo wiele wycierpieli, to truizm. Ale z tego nie wynika, że inni Polacy nie zadawali w tym czasie cierpień nie-Polakom. Ten sposób narracji historycznej, w którym wina szmalcowników należy tylko do szmalcowników, a w żaden sposób nie obciąża konta Polaków i Polski, zaś np. wina banderowców, owszem, jak najbardziej obciąża konto Ukraińców i Ukrainy, jest tak infantylny, że aż żałosny. W nowelizacji ustawy o IPN-ie niepokojąco pobrzmiewa takie rozumowanie. Ta nowelizacja zapewne przepadnie w tym kształcie, ale to myślenie - tym bardziej, że ustawę zmienimy pod presją zewnętrzną - pozostanie. I to jest w tym wszystkim najsmutniejsze. Roman Graczyk