Uczestniczyłem wcześniej i potem w wielu biegach ulicznych, niekiedy bardziej zabawnych, niekiedy trudniejszych ze względu na warunki atmosferyczne lub długość trasy. Ale ten bieg był specjalny... Pamiętam, gdy wiele lat temu w Krakowie w podziemiach Wawelu w uroczystościach 11 Listopada (nieoficjalnych, rzecz jasna, władza ludowa tej rocznicy nie czciła) brał udział, sędziwy już, gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz, legionista. Byłem wtedy studentem, uroczystości organizowali niepokorni harcerze, w podziemiach katedry, na drodze do krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów, gdzie znajduje się sarkofag Józefa Piłsudskiego, ciżba ludzka. W pewnej chwili ktoś z organizatorów, być może był to - zmarły w ubiegłym roku - Piotr Boroń, zawołał donośnym głosem: "Przejście dla Pana Generała!". I wtedy ta ludzka ciżba w okamgnieniu, karnie rozstąpiła się. Przeszedł między nami starszy pan, prowadzony przez dwóch harcerzy, by zająć należne mu miejsce, to znaczy jak najbliżej trumny Marszałka. Może w tej karności był, poza szacunkiem dla siwej głowy, także hołd dla bohatera minionej już epoki. Może przez ten hołd zgromadzeni jak gdyby chcieli wyrazić także i to, że do tamtej epoki nawiązują, próbują coś na niej - w warunkach PRL-u - budować. Tak to mogło być - wtedy. Otóż, coś podobnego wisiało w powietrzu tego lipcowego dnia, trzy lata temu w Warszawie. Gdy słuchałem słów Pana Barańskiego, czułem się podobnie jak wtedy na Wawelu, gdy karnie ustępowałem miejsca sędziwemu generałowi Borucie-Spiechowiczowi. Może coś z tego było w stosunku uczestników biegu wobec tego przedstawiciela pokolenia Powstania, a poprzez jego osobę w ogóle do tamtego Pokolenia, któremu - było nie było - mamy coś do zawdzięczenia. Bardzo dobry tekst o Powstaniu i o pamięci Powstania opublikował tu obok przedwczoraj Robert Walenciak. Nie potrafię polemizować z twardą wymową faktów, które podał. A jednak... A jednak ta szaleńcza odwaga ówczesnej młodzieży, która "poszła w bój", mimo takiej przewagi okupanta, to jest coś, co zapiera dech w piersiach. Ja też rozmawiałem z Wiesławem Chrzanowskim, kilka lat przed jego śmiercią. Pamiętam ten wyraz bezradności na jego twarzy, gdy mi mówił o niepoliczalnych stratach spowodowanych przez Powstanie. I gdy mi mówił o beznadziejnych próbach narodowców, by odwieść dowódców AK od decyzji o rozpoczęciu walk. No tak, ale ten sam Wiesław Chrzanowski też bił się w Powstaniu. Chociaż uważał je za receptę na klęskę, to gdy koledzy "poszli w bój", uznał, że nie może stać z boku. Kolegów nie opuszcza się w potrzebie. A wczoraj, 1 sierpnia 2018, wracałem do domu pod Krakowem. Punktualnie o 17. kosmopolityczne radio Tok-FM puściło w eter syrenę, na pobliskiej remizie OSP także zawyła syrena. Przyhamowałem, spojrzałem we wsteczne lusterko. Nikt nie zwalniał, zjechałem więc na pobocze i zatrzymałem się tak, że ci, którym się spieszy, mogli jechać bez przeszkód. Byłem w okolicy, gdzie pobudowało się, już w nowej Polsce, po upadku komunizmu, tysiące ludzi: inteligencja, klasa średnia, ludzie którzy - tak by się wydawało - mają coś do zawdzięczenia generałowi Spiechowiczowi i strzelcowi Wojciechowi Barańskiemu. Spojrzałem na drogę. Wszystkim się spieszyło.