Nie jestem wrażliwy na europejskie zaklęcia w rodzaju "jak nie euro, to wojna!", ale kryzys euro jest faktem i to faktem, który nas już teraz dotyka, a to - być może - dopiero początek. Przecież ostatnia korekta budżetu na 2012 rok zakładająca wzrost 2,5 proc., a nie jak poprzednio 4,0 proc., jest tego widomym przykładem: to nas dotyczy. Można sobie oczywiście w nieskończoność dworować z eurokracji, brukselskich darmozjadów i biurokratów, którzy głowią się nad unijną krzywizną banana itp. dziwacznych figur (nie przeczę, że coś jest na rzeczy), ale to naprawdę nie opisuje istoty problemu. Istotą problemu jest daleko posunięta współzależność gospodarek europejskich, szczególnie w strefie euro, ale i takich jak nasza wobec pozostałych partnerów z Unii, a szczególnie tych ze strefy euro. Jeśli 40 procent naszego eksportu idzie do Niemiec, to jesteśmy żywotnie zainteresowani tym, żeby Niemcy, pod wpływem tąpnięcia takiej Grecji i paru innych krajów unijnych peryferii same też nie tąpnęły. No więc nawiedzeni eurokraci i bezmyślni komentatorzy bredzą, kiedy mówią, że bez wspólnej waluty zaraz będzie wojna w Europie, ale nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że bez zatrzymania kryzysu długu suwerennego, cała Unia popadnie w gigantyczne tarapaty. Czy to, że straszenie wojną jest absurdalne, załatwia już problem? Oczywiście nie załatwia i Polska ma ewidentny interes w tym, żeby problem długu suwerennego rozwiązać. Jak? To jest dobre pytanie, ale żeby udzielić na nie sensownej odpowiedzi, nie wystarczy anty-europejska mantra, jakiej od dawna oddaje się PiS i jakiej, niestety poddaje się też wielu prawicowych komentatorów. Czy naprawdę musi być tak, że skoro Platforma jest proeuropejska, to wszyscy, którzy nie kochają Platformy muszą być antyeuropejscy? Czy naprawdę na złość mamie powinniśmy - bez czapki - odmrozić sobie uszy? Utrzymanie wspólnej waluty jest sprawą wtórną. Można sobie doskonale wyobrazić jakąś formę euro jako waluty przeliczeniowej, można też sobie wyobrazić, że euro zostaje, ale liczebność strefy euro jest ograniczona do tych państw, które mają przybliżony pozom rozwoju gospodarczego. Mówiąc, że można to sobie wyobrazić, mam też na myśli, że można się na to zgodzić bez uszczerbku dla naszych interesów. Nie można natomiast sobie - w tym sensie - wyobrazić, że przez najbliższe 10 lat kraje obecnej strefy euro popadają w recesję na średniorocznym poziomie minus 4 procent. Bo co to oznacza? Nie tylko gigantyczne bezrobocie, utrwalenie ich długu i deficytu, ale też napięcia socjalne oraz niespotykane dotąd nasilenie problemów z imigracją (gdy braknie pracy, braknie jej przede wszystkim dla imigrantów, dalszy ciąg jest łatwy do przewidzenia). No więc ciekaw jestem co mają na taką perspektywę do powiedzenia ci wszyscy, którzy z taka łatwością mówią: strefa euro się załamuje - niech się załamuje, nie nasz problem. Nasz, niestety. I na tym tle pani kanclerz Merkel z panem prezydentem Sarkozym kładą na stole swoją propozycję. Trochę inną jej wersję przedstawia pan przewodniczący Van Rompuy - wszystkie one jednak zmierzają w jednym kierunku: zwiększenia dyscypliny budżetowej państw członków strefy euro oraz większej niż dotąd harmonizacji ich polityk gospodarczych. Co nam to daje? I czym nam to grozi? Nam - Polsce. Zapanowanie nad kryzysem długu suwerennego, a więc koniec niepewności w strefie euro i koniec panicznych reakcji rynków, leży w naszym najlepiej pojętym interesie. Problem jest tylko taki, że może się tak zdarzyć, że reforma Unii będzie oznaczać pogłębienie dotychczasowych podziałów i Polska znajdzie się w drugim, na nawet trzecim unijnym kręgu. Żeby zachować szanse na przyłączenie się do pierwszego kręgu (zreformowana strefa euro), trzeba jednak zdobyć się na odważne decyzje, jeśli nie teraz, to co najmniej w najbliższych latach. To znaczy teraz musielibyśmy zdeklarować, że chcemy w przyszłości być w tym pierwszym kręgu, a za kilka lat rzeczywiście tam wejść. A to by oznaczało zgodę na większą kontrolę nad naszą gospodarką ze strony tego twardego jądra Unii. To, oczywiście, musi boleć. Ale - pomyślmy - czym w istocie byłaby taka kontrola. W kwestiach budżetowych byłaby tylko wymaganiem pewnej racjonalności. W końcu Polska od 1997 r. ma w swoim prawie regulacje (dopuszczany deficyt budżetowy 3 proc., dopuszczalny dług publiczny 60 proc. PKB), których nie ma jeszcze szereg państw "17-tki", a które miałyby też stać się regułą prawną na poziomie strefy euro. Czyli wymagano by od nas tego, do czego i tak sami już się przed laty zobowiązaliśmy. Gdy chodzi o harmonizację fiskalną i socjalną, dziś byśmy tego nie chcieli. Dziś np. chcemy mieć niższy podatek od firm, niż kraje starej Unii, bo dzięki temu łatwiej przyciągamy do Polski zagranicznych inwestorów. Ale za kilka lat, gdy różnica poziomów PKB per capita zmniejszy się, ten problem przestanie być tak palący. Zresztą, zawsze można negocjować jakieś wyłączenia i jakieś okresy przejściowe. Myślę, że polski rząd powinien dziś i jutro w Brukseli trzymać się tych trzech kierunków. Po pierwsze, popierać projekt głębokich reform strefy euro pod warunkiem, że strefa pozostanie otwarta dla krajów, które w przyszłości chciałyby do niej dołączyć. Po drugie, domagać się, by już teraz takie kraje mogły uczestniczyć jako obserwatorzy w szczytach i w spotkaniach ministrów strefy euro. Po trzecie, domagać się zwiększenia roli Komisji w dziele uzdrawiania Unii, bo wtedy jako kraj nie najsilniejszy nie będziemy czuć takiej dysproporcji sił, jaką czujemy dziś np. w stosunku do Niemiec. Krótko mówiąc: wchodzić i dbać o to, żeby nie zostać na trwale z boku. Roman Graczyk