Po jego lekturze miałem wrażenie, że po raz pierwszy od 2004 r. polski miarodajny polityk wypowiedział w Europie słowa, na które zwrócono uwagę. Jeśli ktoś na to odpowie argumentem-wytrychem, że nas-Polaków nie powinno obchodzić, czy nas chwalą, czy też ganią w Paryżu, Brukseli, czy Londynie, powiem, że to zwykła demagogia. Owszem, nie możemy się kierować oczekiwaniem na pochwały, tym bardziej jeśli byłoby to jedyne kryterium oceny głosu Polski w Europie. Ale jeśli chwalą, a nasz głos co najmniej stawia poważne kwestie i sugeruje poważne odpowiedzi, to - mój Boże! - nie bądźmy masochistami. W końcu Unia Europejska naprawdę stoi dziś na historycznym zakręcie. Naprawdę grozi realnie rozpad strefy euro, a co za tym idzie faktyczny uwiąd Unii Europejskiej. W końcu Polska jak dotąd zyskała na przynależności do Unii. W końcu grożący w najbliższym sąsiedztwie wielki kryzys (może, czemu nie?, porównywalny do tego z lat 30-tych) musi się dramatycznie odbić na naszej gospodarce, a dalej na naszym poczuciu bezpieczeństwa. To nie są błahe sprawy, i nie zażegnamy niebezpieczeństwa polityką "nasza chata z kraja". Polska powinna była na ten temat zabrać głos i to nie tylko dlatego, że sprawuje przewodnictwo UE, bardziej z powodu zagrożenia naszych interesów przez nadciągający kryzys. Żeby adekwatnie ocenić sens przemówienia Sikorskiego, trzeba wpierw odpowiedzieć na pytanie: jakie recepty na kryzys suflują dziś Europie jej główni rozgrywający, kanclerz Merkel i prezydent Sarkozy? Mówią niby "więcej Unii", ale ich recepty w pewnej części oznaczają jednak "mniej Unii". Bo kolejne, puszczane na zasadzie kontrolowanych przecieków do prasy, pomysły niemiecko-francuskiego duetu, chociaż zawierają też pakiet niezbędnych zmian, zaowocowałyby dwoma konsekwencjami, z których - z naszego punktu widzenia - jedna jest gorsza od drugiej, ale obie są złe. Pomysły Merkel i Sarkozy'ego doprowadzą, po pierwsze, do pogłębienia już dziś istniejącego podziału na strefę euro i resztę Unii, jak kto woli na "17-tkę" i "10-tkę", albo inaczej na Unię w Unii ("17-tka") i jej polityczno-ekonomiczną otulinę ("10-tka"). Tego nie chcemy, prawda? Pomysły te doprowadzą jednak, po drugie, do czegoś jeszcze gorszego: do wytworzenia się w strefie euro jakiegoś twardego jądra i reszty. Mówi się o 8-10 państwach, które będą mogły sprostać kryteriom makroekonomicznym i będą chciały zgodzić się na znaczne rygory np. budżetowe, czy podatkowe wspólnej polityki. Reszta temu nie podoła lub na to się nie będzie pisać, a w konsekwencji będziemy mieli zamiast jednej Unii, Unie trzech zawierających się w sobie kręgów: duża Unia 27 (niebawem, po przystąpieniu Chorwacji, 28) państw; mała Unia dotychczasowych członków strefy euro (być może poza Grecją) i w końcu Unia właściwa, créme de la créme. Polska byłaby chyba w tym trzecim kręgu, co dawałoby nam najmniej korzyści i przynosiło największe ryzyko niestabilności gospodarczej. Czy tego na pewno chcemy? Sikorski ma tę zasługę, że powiedział w imieniu Polski: zgoda na głęboką reformę Unii, ale bez wyrzucania nas za burtę. Oczywiście nie wystarczy powiedzieć, trzeba jeszcze nie dać się za burtę wyrzucić, ale najpierw trzeba zrobić pierwszy krok i on właśnie został zrobiony. Sikorski jak każdy jest, oczywiście, krytykowalny i krytykowalne jest jego przemówienie. Ale nie jest naprawdę obojętne, czy mówimy na temat czy trochę obok. Straszenie Trybunałem i nazywanie go zdrajcą narodowych interesów traktuję jako mówienie obok. Sensowna krytyka berlińskiego przemówienia mogłaby np. zarzucać mu, że wpierw nie wyłożył tych tez w Polsce. Także że nie skonsultował ich z opozycją. To co, że część opozycji, by Sikorskiego wygwizdała? Takie jej dobre prawo, a wtedy nie powstałoby wrażenie, że o polskich interesach, w tym o naszej gotowości do odstąpienia części suwerenności (bo na tym wszak, również, polega Unia) polski minister najpierw informuje polityków europejskich i niemieckich. Sensowna krytyka mogłaby zwracać uwagę (jak Tomasz Wróblewski we wczorajszej "Rzeczpospolitej", że Sikorski nie zdystansował się od polityki dodawania długu do długu, zamiast położyć akcent na racjonalizacji wydatków czy konkurencyjności). Sensowna krytyka mogłaby w końcu pytać, czy był zręczny apel do przywódców Niemiec o objęcie przywództwa w dziele reformowania Unii. Sprawa jest trochę za skomplikowana, żeby ją wyłożyć w krótkim komentarzu, ale powiem, że moim zdaniem Sikorski mógł być tu bardziej oględny. W końcu wszyscy wiedzą, że Niemcy mają i będą miały najwięcej do gadania w Unii, jednak problem polega na tym jak pogodzić to ich "najwięcej" z rolą instytucji, które stoją na straży wspólnego europejskiego interesu. Chociaż merytorycznie Sikorski wyszedł z tego dylematu obronną ręką, to retorycznie pozostało wrażenie, że polski minister mówi Niemcom: a teraz pozwalamy wam, żebyście nami rządzili, tylko chcemy też coś z tego mieć. To nie było dobre rozwiązanie i zresztą na tym głównie opierają się niektóre nierzetelne krytyki berlińskiego przemówienia. Czyli: szkoda, że nie potrafimy normalnie rozmawiać, tym bardziej teraz, gdy grozi nam niebezpieczeństwo. Roman Graczyk