Z faktu, że w przeddzień kierownicze gremium partii rządzącej przyjęło rezygnację pani premier i wysunęło od razu kandydaturę jej następcy, nie wyciągałbym żadnych krytycznych wniosków. Konstytucja bowiem określa tylko pewne ogólne reguły, zaś treścią wypełnia je życie polityczne, a w tej liczbie przede wszystkim układ partyjny. Skoro zaś Prawo i Sprawiedliwość ma większość parlamentarną, to jego polityczne decyzje, tak o skłonieniu do rezygnacji Pani Premier, jak i o wysunięciu kandydatury na nowego szefa rządu, mieszczą się w porządku konstytucyjnym. Konstytucja mówi w art. 154, ust. 1: Prezydent Rzeczypospolitej desygnuje Prezesa Rady Ministrów, który proponuje skład Rady Ministrów. Prezydent Rzeczypospolitej powołuje Prezesa Rady Ministrów wraz z pozostałymi członkami Rady Ministrów w ciągu 14 dni od dnia pierwszego posiedzenia Sejmu lub przyjęcia dymisji poprzedniej Rady Ministrów i odbiera przysięgę od członków nowo powołanej Rady Ministrów. Zaś w art. 154, ust. 2: Prezes Rady Ministrów, w ciągu 14 dni od dnia powołania przez Prezydenta Rzeczypospolitej, przedstawia Sejmowi program działania Rady Ministrów z wnioskiem o udzielenie jej wotum zaufania. Wotum zaufania Sejm uchwala bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. I jesteśmy teraz dokładnie w tym momencie: prezydent Andrzej Duda desygnował Mateusza Morawieckiego na nowego Prezesa Rady Ministrów, zaś w ciągu 14 dni (licząc od piątku, 8 grudnia) musi powołać rząd w składzie zaproponowanym przez desygnowanego premiera i zaprzysiąc go (art. 154, ust.1). Potem w ciągu 14 dni od powołania rządu premier musi zwrócić się do Sejmu o votum zaufania. (art. 154, ust. 2). Jeśli nie wystąpią tu żadne komplikacje natury politycznej, Sejm uchwali votum zaufania, to na tym procedura powołania gabinetu Mateusza Morawieckiego się zakończy. Ale język ustawy zasadniczej różni się od mowy potocznej, stąd nieporozumienia. Co to znaczy, że - jak mówi Konstytucja - desygnowany premier "proponuje" skład nowego rządu, a prezydent ten nowy skład "powołuje". Znaczy to tyle, że prezydent musi powołać rząd w składzie zaproponowanym przez desygnowanego premiera. W żadnym razie słowo "proponuje" nie oznacza, że prezydent może, ot tak sobie, zbyć tę propozycję i przeforsować swoich kandydatów na ministerialne stanowiska - a takie interpretacje krążą po mediach. Są one zwykłym niezrozumieniem art. 154 Konstytucji. Taka jest poetyka tego aktu prawnego, że kiedy mówi on: "prezydent powołuje", to oznacza: "prezydent ma obowiązek powołać". Taka jest zgodna w tym punkcie wykładnia Konstytucji przez doktrynę. Taka była praktyka sprawowania władzy przez kolejnych prezydentów po 1997 r. - nawet Lech Kaczyński ugiął się i, mimo obiekcji co do osoby Radosława Sikorskiego w 2007 r., mianował go na stanowisko ministra spraw zagranicznych, bo taka była wtedy wola desygnowanego premiera Donalda Tuska i stojącej za nim większości parlamentarnej. I taka też była - co może w tym sporze dzisiaj najważniejsze - wola ustrojodawców w 1997 r., gdy tę Konstytucję uchwalali. Przypomnę, że we wcześniej obowiązującej Małej Konstytucji przepisy określające uprawnienia głowy państwa w procesie powoływania rządu były ujęte inaczej, co dawało pole do takiej ich interpretacji, że to prezydent współdecyduje o składzie rządu. Tego właśnie chciano uniknąć, redagując przepisy dotyczące roli prezydenta w procesie odwoływania i powoływania rządu. Chciano ustanowić system, w którym tak długo, jak długo istnieje większość parlamentarna, to ona decyduje o składzie rządu, a prezydent jest tylko wykonawcą jej woli politycznej. W tym systemie głowa państwa wchodzi otwarcie do gry dopiero wtedy, gdy kruszy się większość parlamentarna. Otóż - taka sytuacja dzisiaj nie ma miejsca. To jest jedyna możliwa wykładnia Konstytucji, inne są na bakier z logicznym myśleniem i z obyczajem politycznym zbudowanym pod rządami tej Konstytucji. Ale - naturalnie - żadna konstytucja nie może zakazać aktorom politycznym dogadywać się między sobą w tych ramach prawnych, jakie ich wiążą. Jeśli w trójkącie Jarosław Kaczyński - Andrzej Duda - Mateusz Morawiecki doszło do dealu politycznego, którego elementem był także skład rządu Morawieckiego, to takie porozumienie może się całkowicie mieścić w porządku konstytucyjnym. Być może panowie ustalili pomiędzy sobą, że: 1. Duda zgadza się na taki kształt ustaw o KRS i SN, jaki w pracach komisji przeforsował PiS, a Sejm w piątek uchwalił, czyli prezydent nie będzie ich wetował; 2. Kaczyński zgadza się na taki skład nowego rządu, który nie będzie dłużej drażnił Dudy; 3. Morawiecki zgadza się formalnie zaproponować do składu swojego rządu tylko takie osoby, o których z góry będzie wiedział, że Duda je akceptuje. Jeśli taki był ten deal, i jeśli obejmował on także de nomine sprawy personalne (np. odejście Antoniego Macierewicza, który drażni Andrzeja Dudę wybitnie), to duch Konstytucji nie ucierpi, gdy Pan Prezydent powoła wkrótce rząd w składzie zaproponowanym przez Pana Premiera, które to propozycje personalne Pan Prezydent będzie znał i akceptował jeszcze przed ich formalnym zgłoszeniem. To pokazuje, że możliwy jest wpływ głowy państwa na obsadę nowego rządu bez złamania Konstytucji. Ale - zauważmy - jest on możliwy tylko w ramach politycznego porozumienia prezydenta z szefem większości parlamentarnej, nigdy jako tępa polityczna kontra prezydenta wobec większości, dopóki ta jest zwarta i ma niekwestionowanego lidera. Partia większościowa może postawić swoim, ale może też uznać, że w obliczu groźby użycia przez głowę państwa jego prerogatyw (np. veto) nie opłaca jej się forsować własnego rozwiązania. Czyli: ustępstwa wobec prezydenta są możliwe, ale ostatnie słowo ma większość parlamentarna. Taka jest nadrzędna logika naszej Konstytucji w zakresie ustroju politycznego. Myślę, że przynajmniej to Prawo i Sprawiedliwość, które bywało (czy jest nadal?) fundamentalnym krytykiem tej Konstytucji, docenia. Z kolei od strony politycznej patrząc, interesujące jest pytanie: dlaczego przedstawiciele Andrzeja Dudy w sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, kierowanej przez posła Piotrowicza, tak łatwo zgodzili się na poprawki PiS-u do projektów ustaw o KRS i SN, skoro wcześniej Pan Prezydent tak grzmiał, że on nie pozwoli, aby jego projekty zostały istotnie zmienione? Zresztą, można byłoby pytać dalej, dlaczego same te prezydenckie projekty są tak wątłe z perspektywy zasad liberalnej demokracji, skoro wcześniej z tak wielkim hukiem prezydent zawetował obie te ustawy? Moim zdaniem odpowiedzią na oba te pytania jest ów deal prezydenta z szefem partii rządzącej i z (wtedy jeszcze) kandydatem na nowego premiera. Jego sens: prezydent nie będzie ponownie wetował ustaw sądowych, ale uzyska satysfakcję w przedmiocie korekt personalnych w rządzie - na pewno usunięcie Macierewicza, a być może paru innych ministrów z rządu Beaty Szydło. Jednak w tym kontekście ciekawa jest wypowiedź desygnowanego premiera dla Telewizji Trwam, gdzie stwierdził on, że nowy rząd zostanie powołany praktycznie w bardzo podobnym czy w niemalże identycznym składzie. Jak na nowego szefa rządu jest to wypowiedź - powiedziałbym - osobliwa. Wprawdzie mówi się, że miałby to być skład tymczasowy, a dopiero w styczniu doszłoby do rekonstrukcji właściwej. Dziwaczny byłby to pomysł: nowy premier, który tymczasowo kieruje rządem właściwie identycznym jak poprzedni, a dopiero po jakimś czasie tworzy własny? Kiedy? W styczniu to będzie już po definitywnym uchwaleniu ustaw sądowych przez parlament. Jeśli prezydent podpisze ustawy przed tą właściwą rekonstrukcją, to wtedy wystrzela jedyne pociski, jakie ma. Nie będzie już miał narzędzi, za pomocą których mógłby skłonić większość parlamentarną do ustępstw. Jeśli prezydent będzie zwlekał z podpisaniem ustaw o KRS i o SN, będzie miał szansę coś w styczniowej rekonstrukcji uzyskać. A jeśli nic nie uzyska (uzyska niewiele), to powinien wetować. Już nie w obronie zasad (bo cała ta awantura od lipca do dziś pokazuje, że nie o obronę zasad Andrzejowi Dudzie chodzi), ale zwyczajnie po to, by nie być prezydentem malowanym.