Z drugiej strony jest Polska krajem, który swoim upartym dążeniem do wolności w latach komunizmu zdobył sobie pewne uznanie światowej opinii publicznej. Jest także krajem, który po 1989 r. dosyć sprawnie zbudował instytucje państwa prawa i dosyć szybko zmniejszał lukę cywilizacyjną dzielącą go od Zachodu. Owszem, nie bez problemów i nie bez błędów, ale jednak goniliśmy zachodnie standardy. Najkrócej dałoby się opisać naszą kondycję i nasz potencjał w stosunkach międzynarodowych tak: "biednie i niekonsekwentnie, ale ambitnie do przodu". Kiedy kilka lat temu Władysław Bartoszewski podał żartobliwą definicję Polski jako partnera w tych stosunkach, mówiąc o "brzydkiej pannie bez posagu", posypały się na niego razy zupełnie niezasłużone. Nie byłem bezkrytycznym fanem Bartoszewskiego jako polityka (czy choćby jako szarej eminencji polskiej polityki), ale uważałem, że jego opis statusu Polski wobec partnerów zagranicznych jest prawdziwy. Tak po prostu było i mimo upływu już ładnych paru lat od tej wypowiedzi to się fundamentalnie nie zmieniło. Dzisiaj, kiedy bilans naszej polityki zagranicznej jest serią porażek (albo gorzej), chciałoby się, aby ci, którzy wówczas zapałali oburzeniem do Bartoszewskiego, przemyśleli na zimno i jego słowa, i swoją ówczesną reakcję. Dlaczego to ważne? Nie chodzi mi o pamięć Władysława Bartoszewskiego, historia i tak oceniła go jako postać niebanalną i dla Polski zasłużoną. Chodzi mi o to, że taka reakcja na tamte słowa okazała się - niestety - prorocza w tym sensie, że godnościowe (nie mylić z godnym) podejście do polityki zagranicznej zwyciężyło w 2015 roku, a jego opłakane rezultaty widzimy dzisiaj w całej okazałości. Mówiąc precyzyjniej: cała nędza takiego myślenia i takiej polityki ujawnia się dziś, gdy Polska jest w najlepszym razie przedmiotem zaniepokojenia naszych najważniejszych partnerów, a może - nieoficjalnie - przedmiotem drwin i lekceważenia. Zaczęło się od buńczucznych deklaracji, że umocnimy naszą pozycję w Unii, nawiązując bliższe relacje z Wielką Brytanią. Niezależnie od tego, że jesienią 2015 rezultat brytyjskiego referendum nie był przesądzony, stawianie na eurosceptyczny Londyn przez państwo - największego beneficjenta unijnej pomocy było już samo w sobie dziwaczne. No i nie zawadziło wtedy wziąć pod uwagę, że nad Tamizą może zwyciężyć opcja na brexit. Tego nie zrobiono i znaleźliśmy się w Unii u boku Londynu, który przygotowuje swój rozwód z Brukselą. Żałosne. A potem było już tylko gorzej: spór z Unią o zmiany ustrojowe, które rząd nazywa reformami, a które generalnie budują tu państwo-partię, nie mógł nie wybuchnąć i Polska nie może go wygrać. Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, dlaczego najważniejsi teoretycy i przywódcy Unii zawsze wykluczali przyjęcie Rosji (za Jelcyna pojawiały się takie pomysły jako odległa perspektywa), a nawet Turcji (i to na długo przez autorytarnym zakrętem Erdogana), no to właśnie dlatego, żeby nie znaleźć się w sytuacji, że ktoś Unii narzuci wartości, które nie są jej wartościami. Można myśleć, co się chce złego, o Paryżu, Berlinie czy Hadze, ale tam rząd i opozycja, i opinia publiczna zgodnie uważają, że sądy powszechne, prasa, korpus służby cywilnej i sąd konstytucyjny muszą pozostać niezależne od rządu, bo bez tego nie ma demokracji. Dobrze, że premier Morawiecki rozmawia z komisarzem Timmermansem i z przewodniczącym Junckerem inaczej niż premier Szydło, która w Brukseli robiła tylko obrażone miny, ale jak on im wytłumaczy, że te wszystkie zmiany to jedynie rugowanie postkomunistycznych skamielin - nie wiem. Zatem nasze stosunki z Unią, której nb. jesteśmy częścią, a co tak wielu polityków rządzącej partii jak gdyby ignoruje, to dziś ruina. Trochę z powodu owych niby-reform, których Unia nigdy nie zaakceptuje, a trochę z powodu systematycznej niechęci polskiego rządu do głębszej współpracy na niemal każdym polu. Rządząca większość zwyczajnie potrafi kpić z takich pojęć jak polityka klimatyczna, które w Brukseli, ale i w Paryżu, Berlinie i Hadze... są traktowane śmiertelnie serio. To miara naszego nie tylko politycznego, ale wręcz mentalnego oddalenia od Unii, a przykładów tego oddalenia jest - naturalnie - więcej. Jeśli polski prezydent potrafi wypowiedzieć takie słowa, jakie był wypowiedział przedwczoraj do mieszkańców Kamiennej Góry, kiedy zestawił ze sobą sytuację zaborów z sytuacją przynależności Polski do Unii, to naprawdę tym statkiem nikt już nie steruje, bo są to słowa katastrofalnie nieprawdziwe i izolujące nas w Unii. Wystąpienie z Kamiennej Góry, chociaż bardzo świeże, niestety, tylko przypieczętowuje sposób myślenia o Unii tej formacji politycznej, której Pan Prezydent jest faktycznie reprezentantem: nieufny, ignorancki, abstrahujący od fundamentalnego faktu, że Unia daje nam zakorzenienie na Zachodzie i skok cywilizacyjny, jakiego nie znaliśmy od wieków. No, ale tu mamy - niestety - ciągłość. Bo i bez Kamiennej Góry ta polityka była właśnie taka. W końcu przytrafiła się nam historia polsko-żydowska (stosunki z diasporą żydowską), polsko-izraelska (z państwem Izrael) i polsko-amerykańska (z USA) po niefortunnej nowelizacji ustawy o IPN. Nawet jeśli merytorycznie cała racja byłaby po stronie pomysłodawców tej nowelizacji, to przecież - na miły Bóg! - ktoś przytomny z kręgów rządowo-doradczych powinien był powiedzieć, że idziemy na zderzenie czołowe, a decydenci polityczni powinni byli tę przestrogę wziąć serio. Tak się nie stało, a w konsekwencji państwo polskie zachowało się jak pijany kierowca, który jedzie pod prąd autostradą. Wnioski? Jeśli porównać retorykę "wstawania z kolan", "odzyskiwania podmiotowości" w stosunkach międzynarodowych i unijnych z tym, co rzeczywiście się stało, to jedno tylko słowo opisuje ten kontrast: katastrofa. Polska jest, wskutek położenia geopolitycznego i zaszłości historycznych (bagaż komunizmu) w takiej sytuacji, że musi pracowicie umacniać swoje zakorzenienie na Zachodzie, czyli także (a moim zdaniem nawet przede wszystkim) w Unii Europejskiej. Nie jesteśmy gigantem, a mądra polityka nie może się opierać na uporczywym, ale tylko werbalnym, tego kwestionowaniu. Rząd twierdził niemądrze, że Unia nieważna, a ważna tylko Ameryka. Nie miał racji, ale przecież i z Ameryką zepsuliśmy relacje bez żadnego poważnego powodu. To wygląda tak, jak gdyby ścisłe kierownictwo państwa nie przejawiało większego zainteresowania dla polityki zagranicznej, a rząd działał w pustce, to znaczy, jak gdyby nie istniał instytucjonalny system dzwonków alarmowych i nie było w nim ludzi kompetentnych, którzy rozumieją, gdzie jest nasze miejsce na mapie i na czym polega nasz strategiczny interes. Widząc ten chaos polityki zagranicznej Warszawy, Moskwa może tylko zacierać z radości ręce.