Ale zacznijmy od treści amerykańsko-polskich uzgodnień. Zawierają się one w "Deklaracji o partnerstwie strategicznym między Rzecząpospolitą a Stanami Zjednoczonymi Ameryki", podpisanej przez głowy obu państw, a będącej odnowieniem dokumentu podpisanego w 2008 r. przez Condoleezzę Rice i Radosława Sikorskiego. Poza grzecznymi słowami o wzajemnej polsko-amerykańskiej więzi, przywiązaniu do wspólnych wartości i woli potwierdzenia czynem sojuszniczych zobowiązań (czyli zastosowania, w razie napaści na jedną ze stron, art. 5 traktatu o NATO), niewiele tam znajdziemy. Strona polska, jak wiadomo, oczekuje przekształcenia rotacyjnej obecności amerykańskich żołnierzy na jej terytorium w obecność stałą. Ale we wspólnej deklaracji jest tylko mowa o tym, że obie strony "rozważą warianty wzmocnienia militarnej roli Stanów Zjednoczonych w Polsce", a w toku wzajemnych konsultacji dokonają "analizy wykonalności tej koncepcji". Zapowiada się ułatwienia dostępu Polski do nowoczesnych wojskowych technologii amerykańskich, ale tylko takich, które Stany Zjednoczone uznają za możliwe. Dalej, mówi się tam, że obie strony będą koordynować działania dla przeciwdziałania projektom energetycznym zagrażającym "naszemu wspólnemu bezpieczeństwu, takim jak Nord Stream 2". W końcu przychylnie wzmiankuje się o projekcie Trójmorza. Tak więc, dokument ten żadnego przełomu nie przynosi. Poza deklaracją mamy wypowiedź prezydenta Trumpa w czasie konferencji prasowej na temat kosztów stałej obecności amerykańskiej w Polsce. Najpierw Trump stwierdził, że Polska jest gotowa zapłacić za stałą bazę "miliardy dolarów", a potem rozwinął te słowa, ujawniając, że polski prezydent obiecał, iż Polska będzie płacić "dużo więcej niż dwa miliardy dolarów". No i mamy słowa prezydenta Dudy, zachęcające na różne sposoby Trumpa do podjęcia decyzji o budowie stałej bazy. Tyle. Czy można odtrąbić epokowy sukces? Wątpię. Owszem, dobrze, że do wizyty i odnowienia deklaracji sprzed 10 lat doszło, dobrze, że nasze priorytety zostały potwierdzone, tzn. USA oświadczyły, że są im przychylne. Ale tylko tyle. Pamiętajmy, że USA są od paru dziesiątków lat przychylne polskiej rewindykacji zniesienia wiz, ale w praktyce ta rewindykacja pozostaje ciągle do zrealizowania. A teraz dwie kwestie, które nie powinny zostać przegapione: pieniądze i mowa ciała. Pieniądze. Bezpieczeństwa w relacjach międzynarodowych nie da się kupić. Owszem, bezpieczeństwo kosztuje i jest zrozumiałe, że partner który oddziela drugiemu tego rodzaju osłony, oczekuje czegoś w zamian, także w wymiarze finansowym. Gdyby więc Polska deklarowała, że będzie miała udział finansowy w tym przedsięwzięciu (powstaniu i utrzymaniu stałej bazy, wraz z przyległościami - np. szkoły i opieka zdrowotna dla Amerykanów stacjonujących w Polsce), byłby to gest zrozumiały. Natomiast natarczywe podnoszenie gotowości do zapłacenia za bazę pokazuje jakiś infantylizm tego myślenia. No bo jeśli problem sprowadza się do wymiaru finansowego, to czy od maleńkiej Estonii też tego należałoby wymagać? Jeśli pominiemy w tym aspekt wspólnoty sojuszniczej (wspólnych wartości i braterstwa broni), to znaczy, że każdy satrapa, byle bogaty, może sobie u Amerykanów kupić bezpieczeństwo? Niestety, prezydent Trump ma wyraźną skłonność, by o kwestiach bezpieczeństwa międzynarodowego myśleć głównie w kategoriach merkantylnych. Uleganie takim skłonnościom amerykańskiego prezydenta przez Polskę jest działaniem krótkowzrocznym, bo Trump przeminie, ale - miejmy nadzieję - wspólnota wartości Zachodu pozostanie. I to na niej przede wszystkim trzeba budować. Cóż, kiedy ten rząd i ten prezydent po trochu wypisują Polskę z tej wspólnoty. I stąd ich szczególna predylekcja do Ameryki Trumpa. Mowa ciała. Napisałem wyżej, że forma podpisania deklaracji przez polskiego prezydenta nie jest błaha - teraz rozwijam tę myśl. To, że nie zachowano tu wymogów protokołu dyplomatycznego to oczywistość. Ale protokół składa się z dziesiątków i setek drobiazgowych reguł zachowania w relacjach dyplomatycznych, z których większość jest niezauważalna, a niekiedy nawet niezrozumiała dla zwykłego zjadacza chleba. Głębokość skłonu głowy, czy kąt, pod jakim komu należy podać rękę, szczegóły westymentarne, inne na spotkanie polityczne, inne na wieczorne przyjęcie... To są rzeczy jakoś tam ważne i za ich złamanie lecą w protokole dyplomatycznym głowy, ale nie są to rzeczy, które każdemu od razu rzucają się w oczy, nie są to rzeczy, które dla każdego w prosty sposób przekładają się na godność urzędu i majestat państwa. No dobrze, ale niektóre z tych licznych reguł takie właśnie są. Bardzo przepraszam, ale niepodanie krzesła głowie państwa, z którym się podpisuje wspólną deklarację, to gruby despekt. Naturalnie, na coś takiego powinien natychmiast zareagować nasz sztab roboczy i czym prędzej spowodować dostarczenie Prezydentowi RP krzesła. Źle, że tak się nie stało. Ale jest rzecz jeszcze gorsza: jakiś przedziwny arrywizm Pana Prezydenta, który - jak gdyby nic się nie stało - podpisał dokument na stojąco, obok siedzącego za biurkiem prezydenta USA. Jest wprawdzie rzeczą niezwykła, i niezrozumiałą, dlaczego tego nieszczęsnego krzesła zabrakło w tym krytycznym momencie. No, ale jeśli już się tak stało, a nikt z polskiego otoczenia prezydenta dyskretnie nie interweniował, to polskiej głowie państwa nie pozostawało nic innego, jak zwrócić uwagę swojemu gospodarzowi na ów brak i wstrzymać się ze złożeniem podpisu do momentu, aż brak zostanie usunięty. Czy ktoś sobie wyobraża podobne zachowanie w podobnej sytuacji, nie tylko prezydentów przedwojennych, wychowanych w pewnej galanterii: Narutowicza, Wojciechowskiego, Mościckiego? Czy ktoś sobie wyobraża podobne zachowanie także prezydentów doby współczesnej, przecież niezbyt naznaczonej galanterią: Wałęsy, Kwaśniewskiego, Kaczyńskiego, Komorowskiego? Jeśli Pan Prezydent uznał za słuszne postąpić tak, jak postąpił, to znaczy, że nie rozumie, co to znaczy, że on, Andrzej Duda, swoją osobą ucieleśnia majestat Rzeczypospolitej. Jak na głowę państwa, to jest deficyt dyskwalifikujący. Roman Graczyk