W praktyce niewiele z tego wyszło. Z różnych powodów nie utrwaliła się tu szkoła wewnętrznej polemiki. Czasem myślę, że szkoda, ale i ja - mea culpa - przeważnie nie starałem się przełamywać tej niepisanej normy, że raczej się nie polemizuje, nawet jeśli byłyby po temu powody. Czasem - chociaż rzadko - to jednak robiłem i wtedy zazwyczaj polemicznie zahaczałem Szanownego Kolegę Grzegorza Jasińskiego. Bo tak się jakoś składa, że nasze spojrzenia na różne sprawy dość zasadniczo się różnią. Kiedy przychodzi (w mojej ocenie) taki moment, że różnią się bardzo-bardzo, polemizuję z moim Szanownym Środowym Kolegą. Otóż dzisiaj właśnie naszła mnie myśl natrętna, że nie mogę nie polemizować z jego tekstem z wczoraj. Mus to mus, więc oddając mu wszystko, co mu się słusznie należy, stwierdzam, że tekst ten zawiera opinię, z którą nie mogę się zgodzić w żaden sposób i w żadnej postaci. Choćby ze mnie pasy darli, powiem, że Grzegorz Jasiński myli się fundamentalnie, powiadając, że nasz spór z Unią Europejską polega na tym, że my-Polacy mamy swoje uprawnione odmienności, które Unia powinna respektować, zaś wytaczając przeciwko nam (i od wczoraj także przeciwko Węgrom) najcięższe działo w postaci art. 7, w istocie tylko kamufluje swoją politykę dominacji. Powiada Jasiński, że Unia - zasłaniając się jedynie dla pozoru art. 7 - narzuca nam swoje wartości (a my mamy własne), wygrywa swoje interesy (przeciwko naszym) i oczekuje posłuszeństwa tu, gdzie w unijnej rodzinie powinniśmy się pięknie różnić. Otóż stwierdzam, że jest to pogląd do bólu fałszywy. Polska ma - oczywiście - swoje odmienności np. od Francji, tak jak ma je - bo ja wiem? - Holandia czy Hiszpania. To są odmienności kultury, obyczaju, doświadczeń historycznych i pamięci historycznej, interesów gospodarczych i wiele innych. Ale w sporze, który symbolizuje uruchomienie procedury z art. 7 nie o to przecież chodzi. W tym sporze chodzi tylko o to, co jest kanonem ustrojowym, pewnego rodzaju europejskim minimum kultury prawnej, do której nie tylko zobowiązaliśmy się przystępując do Unii w 2004 r., ale do czego - co o wiele ważniejsze - sami dobrowolnie aspirowaliśmy i sami chcieliśmy urządzić nasz ustrój państwowy wedle tej kultury prawnej i tego europejskiego minimum, odrzucając sowieckie wzorce, narzucone nam w 1944 roku. Polacy już w 1989 r., a nie dopiero w 2004, ulegając nie wiem jakiemu naciskowi europejskiej politycznej poprawności, nie chcieli dłużej żyć w kraju, w którym sędziów Sądu Najwyższego odwołuje się i mianuje po uważaniu kierownictwa jednej partii (choćby nawet ta partia wcześniej wygrała wybory). Polacy nie chcieli dłużej żyć w kraju, w którym telewizja publiczna jest bezwstydną tubą propagandową tejże samej jednej partii i zieje nienawiścią do ludzi, środowisk, instytucji, które ta partia uznaje za wrogie czy szkodliwe dla jej interesów - co usłużni propagandyści udający tam dziennikarzy przedstawiają jako zagrożenie dla Polski. Jak za Gierka, a w porywach może nawet jak za Gomułki. Polacy w 1989 r. nie chcieli żyć w kraju, w którym rządząca partia może uchwalać dowolnie niekonstytucyjne ustawy, ponieważ sąd konstytucyjny jest atrapą, a nie strażnikiem wartości konstytucyjnych. Otóż to wszystko, i parę jeszcze innych rzeczy, było aspiracją Polaków w roku 1989 r., zostało to wpisane (lepiej czy gorzej, z góry zgoda, że niekiedy nie dość dobrze, ale jednak wpisane) w nasz ład ustrojowy, a w 2004, a zatem wchodząc do Unii do niczego pod tym względem nie musieliśmy się wbrew sobie przymuszać, bo to chcieliśmy mieć, to już mieliśmy i generalnie to działało. A potem przyszło do władzy Prawo i Sprawiedliwość i nam te polskie, ale i europejskie standardy, któreśmy już uważali za zakorzenione w naszym prawie, ale i w naszej świadomości i obyczaju prawnym, odebrało. Teraz Unia się o te standardy upomina i ma świętą rację, robi to, zresztą, głównie w naszym, nie swoim interesie. Tzw. stara Unia sobie bez nas jakoś poradzi, my bez niej poradzimy sobie znacznie gorzej. I taka jest istota sporu Polski z UE, nie zaś - jak chce Szanowny Kolega Jasiński - nasza narodowa godność i suwerenność. Słowa Pana Prezydenta wypowiedziane w Leżajsku (bo rozumiem, że tekst Grzegorza Jasińskiego inspiruje się tym właśnie wystąpieniem Andrzeja Dudy) są - trzeba to z bólem powiedzieć - albo świadectwem kompletnego zagubienia w świecie europejskich instytucji i w świecie europejskich wartości, albo też świadectwem lekceważenia przez głowę państwa naszych narodowych interesów. Sprawy mają się tak, że Unia - poza tysiącem innych dla nas korzyści - jest najlepszą polisą naszego zakorzenienia na Zachodzie. Słowa Pana Prezydenta - niestety - kompletnie to lekceważą. Nie rozumiem, jak można myśleć podobnie do tego, co powiedział w Leżajsku Pan Prezydent i jak, w dobrej wierze, można tych słów bronić. Polska poza Unią spadnie do europejskiej trzeciej ligi. Zaś pozostanie w Unii (a także, przy mniej dramatycznym scenariuszu przyszłości, pozostanie jako państwo, z którym silni w UE cokolwiek się liczą), nie wymaga od nas zaparcia się własnej tożsamości, tylko przywrócenia tych elementarnych instytucji-gwarancji systemu władzy nie-arbitralnej. Czy naprawdę, w imię jakiejś ułudy Polski wstającej z kolan wbrew niewolącym ją ciemnym siłom (tym strasznym liberałom - Verhofstadtom i Timmermansom) chcemy Polski, gdzie sądy wydają wyroki na telefon i gdzie można zostać bezkarnie oplutym i zaszczutym przez rządową (a niby publiczną) telewizję? Naprawdę takiej Polski Pan chce, Szanowny Panie Kolego? Roman Graczyk