O polityce zagranicznej naszego rządu dużo mówił już stosunek do kwestii brytyjskiej i do kwestii amerykańskiej, zanim te dwie katastrofy się wydarzyły, podobnie jak stosunek do Unii Europejskiej (o czym za chwilę). Bowiem rząd ten nie był specjalnie zaniepokojony ani możliwością Brexitu przed Brexitem, ani możliwością zwycięstwa Trumpa przed zwycięstwem Trumpa.Wyglądało to tak, jak gdyby ludzie odpowiadający za strategię zagraniczną rządu Beaty Szydło niezbyt dobrze potrafili oddzielić swoje ideowe oceny (niechęć do elit zachodnich, stojących na lewo od PiS i to nawet w przypadku partii prawicowych, jak brytyjscy torysi czy niemieccy chadecy) od strategii polityki zagranicznej, która nie jest przecież prostą wykładnią przywiązania do własnych tradycji ideowych. Pierwszy z brzegu przykład: chociaż socjalistyczny prezydent Francji, François Mitterrand, nie miał szczególnej predylekcji ideowej do chadeckiego kanclerza Niemiec, Helmuta Kohla, to jednak prowadził wspólną z nim francusko-niemiecką politykę w zakresie zjednoczenia Niemiec i utworzenia strefy euro. Po prostu: polityka zagraniczna kieruje się racją stanu, a nie sympatiami ideowymi, racja stanu jest zaś - zasadniczo - wspólna dla różnych nurtów ideowych w danym kraju. We Francji: dla gaullistów i socjalistów, w Niemczech: dla chadeków i socjaldemokratów. W Polsce była dotąd wspólna dla PiS-u i PO, ale oto dochodząc tym razem do władzy (inaczej niż w 2005) Jarosław Kaczyński postanowił - tu także - dokonać zmiany rewolucyjnej. I zamiast - co jest przyjęte w ramach demokratycznej kultury politycznej - lekko przestawić akcenty w polityce zagranicznej, przestawił cały jej kurs. Centralną sprawą dla Polski AD 2017 jest - oczywiście - Unia Europejska. Opinia publiczna w Polsce tego nie rozumie, nie od dziś. Od wielu lat króluje w debacie publicznej opinia (rzekomo oparta na badaniach, ale pokażcie mi metodologię tych badań), że Polacy są społeczeństwem wysoce euro-entuzjastycznym. Ta opinia myli dwie różne rzeczy: chęć pozostania w Unii z chęcią wspólnego z innym członkami działania na rzecz Unii. Czym innym bowiem jest zadowolenie większości Polaków z dotacji unijnych i z bezpośrednich korzyści przynależności do UE, takich jak łatwość podróżowania, czym innym zaś poczucie współodpowiedzialności za losy UE. Tego drugiego nie ma u nas za grosz. Dominuje przekonanie, że Unia powinna płacić i niczego od nas w zamian nie oczekiwać. To nie jest żaden euro-entuzjazm, tylko daleko posunięty euro-sceptycyzm. PiS natomiast idzie w tej niechęci dalej, bo powiada nie tylko jak przeciętny Polak: pieniądze z Unii - tak, solidarność z UE - nie, ale jeszcze dodatkowo: interesowanie się Unii przestrzeganiem praworządności w Polsce - nie, utrzymanie instytucjonalnego status quo w Unii - także nie. To jest pozycja już nie euro-sceptyczna, ale wręcz euro-fobiczna, bowiem nie wyraża ona tylko dystansu wobec Unii jaka istnieje, ale wręcz domaga się jej instytucjonalnego cofnięcia do form integracji z lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Naturalnie można mieć w wolnym kraju każde, nawet najdziwniejsze poglądy. Tyle tylko, że tu mówimy o sprawach najważniejszych dla przyszłości Polski. W napiętej sytuacji międzynarodowej na czoło wysuwa się sprawa bezpieczeństwa Polski, jej przetrwania poza zasięgiem imperialnych ambicji Kremla. W tej sytuacji albo Polska bardziej zakorzeni się na Zachodzie (a dziś dla nas realnie nie ma innego Zachodu jak Unia), albo będzie wystawiona na narastające niebezpieczeństwo uzależnienia od Rosji. Dlatego we wszystkich wymienionych wyżej sprawach - zwycięstwo Brexitu, zwycięstwo Trumpa i stosunek do umocnienia Unii Europejskiej - pozycja rządu polskiego od 2015 r. przypomina głosowanie karpi za przyspieszeniem Wigilii. "Wstawanie z kolan" brzmi pociągająco, tyle tylko że, jeśli wstający z kolan jest pijany, łatwo może się wstając uderzyć w głowę o wystający konar drzewa lub - w gorszej sytuacji - o wystający gzyms. Dlaczego w tym kontekście przywołuję figurę pijanego? Bo kierujący polską polityka zagraniczną bujają w obłokach, daleko od rzeczywistości - tak jak człowiek pijany, który widzi świat jak w krzywym zwierciadle. Zakładać, że naszym najlepszym sojusznikiem w Unii jest państwo, które jest najbardziej ze wszystkich w UE eurosceptyczne, to było świadectwo głębokiego niezrozumienia naszych interesów. Przyjmijmy nawet, że nie doszłoby do Brexitu (bo w istocie wydawało się, że raczej to się nie zdarzy). Co wtedy? Jaki interes ma Polska w osłabianiu Unii? Jakiż był więc sens naśladowania Brytyjczyków, których wszystko od nas różni: od wyspiarskiego położenia poczynając, na sile gospodarki i armii kończąc? Zakładać, że kandydat egzotyczny będzie lepszym dla nas prezydentem USA, niż kandydatka establishmentu waszyngtońskiego, było co najmniej wielce ryzykowne. Dlaczego człowiek zdolny do największych ekstrawagancji, nie tylko prywatnych, ale i politycznych, jawił się strategom PiS-u jako przyszły odpowiedzialny przywódca supermocarstwa? Dlaczego po pierwszych jego decyzjach i pierwszych wypowiedziach już jako prezydenta, w najwyższym stopniu niepokojących dla współpracy euro-atlantyckiej, a więc i dla naszego bezpieczeństwa, udawano, że nic się nie stało? Czy niechęć PiS-u do Donalda Tuska, który niedawno skrytykował Trumpa - i miał świętą rację - uprawniała prezydenta Andrzeja Dudę do dezawuowania Tuska wobec niemieckiej kanclerz? W końcu, zakładać, że im słabsze (mniej zmuszające do współpracy) instytucje Unii, to tym lepiej dla Polski, jest świadectwem daleko idącego wyobcowania z realnego świata. Nie żyjemy w latach 20. XX wieku, Unia Europejska nie jest śmieszną Ligą Narodów, polityka zagraniczna nie jest dziś wyłącznie, a Europie nawet nie jest głównie, koncertem mocarstw. Niedostrzeganie tego, że Unia jest wielkim autem w naszych relacjach z Rosją, jest polityczną ślepotą. Traktowanie Niemiec ciągle i wciąż jako dziedzica III Rzeszy raczej niż jako państwo przyjazne, któremu wiele od 1989 r. zawdzięczamy i nawet teraz utrzymanie sankcji europejskich wobec Rosji zawisło od zdania pani kanclerz, to jest czysta aberracja. A przecież antyniemieckiego prężenia muskułów było w polskiej polityce zagranicznej ostatniego roku niemało. Wizyta pani kanclerz chyba coś zmienia. Mam wrażenie, że PiS schodzi z księżyca swoich lęków i chorych wyobrażeń nie na ziemię jeszcze, ale gdzieś w rejon pomiędzy Księżycem a Ziemią. Dobrze, że wizyta przebiegła poprawnie, napięcie polsko-niemieckie nieco zmalało. Ale sytuacja, w której niemiecka kanclerz zabiega w Warszawie o poparcie rządu polskiego dla Tuska jako kandydata na drugą kadencję w roli przewodniczącego Rady Europejskiej, a strona polska robi tajemnicze miny i sugeruje, że może lepiej byłoby zlikwidować stanowisko przewodniczącego RE, jest żenująca. Nie chodzi mi o to, że polski polityk powinien zawsze popierać kandydaturę innego polskiego polityka w UE - moim zdaniem nie musi. Za takim przekonaniem, nadużywanym w debacie przez PO i Nowoczesną, stoi głupi pogląd, że polski przewodniczący coś dla Polski "załatwi" w Unii. Nie taka jest jego rola, nie reprezentuje on tam Polski, koniec i kropka. Co innego jest żenujące: to, że polski rząd kieruje się swoją ideologiczną i polityczną wrogością do Tuska i nie potrafi tego ukryć, a jeśli próbuje, to wygaduje jakieś głupstwa o likwidacji stanowiska przewodniczącego. Zlikwidujemy to stanowisko i co wtedy? Jak to się ma do wzmacniania struktur Unii, za czym PiS od dawna, ale nieszczerze, gardłuje? Stały przewodniczący Rady został wymyślony po to, by nadać większą zborność wymiarowi międzyrządowemu Unii. I nadaje ją rzeczywiście - zarówno w osobie Hermana Van Rumpaya, jak i Donalda Tuska. Naprawdę Polska nie ma powodu wstydzić się roboty, jaką były polski premier wykonuje w Brukseli. I znowu: koniec i kropka. Dystansowanie się rządu polskiego od Tuska w tej sytuacji robi wrażenie, jak gdyby polityką europejską Warszawy rządziły dziecięce dąsy. I tak też jest w istocie, niestety. Roman Graczyk