To, że opozycja anty-PiS-owska dostała tęgie lanie i że jej celebryckie twarze ni w ząb nie rozumieją, dlaczego tak się stało, to oczywiście prawda. To, że w kontekście polskiej polityki oznacza to zwiększenie szans PiS-u na zwycięstwo w jesiennych wyborach do Sejmu, to też prawda. Ale nie tylko to się liczy. W końcu wybieraliśmy - my Polacy oraz obywatele innych 27 krajów członkowskich, wraz z Brytyjczykami, którzy wychodzą, ale nie mogą wyjść - posłów do Parlamentu Europejskiego. Decydowaliśmy więc o utrzymaniu lub zmianie układu politycznego nie nad Wisłą czy nad Tamizą, lecz w Strasburgu i w Brukseli. Jak żeśmy go zmienili? Owszem, niemało. Na marginesie chciałbym zwrócić uwagę entuzjastów "Europy narodów", że zwykły wyborca nie miał zbyt wiele do gadania, a mógł był mieć do gadania znacznie więcej. Gdyby w tych wyborach udało się było zastosować transnarodowe listy kandydatów, zaś metoda "Spitzenkandidaten" byłaby zastosowana z większym wigorem i przez wszystkich, zwykły wyborca miałby przed sobą znacznie bardziej określoną stawkę polityczną. I głosowałby za siłą określonych frakcji w PE, tudzież za określonym szefem Komisji. Tak jednak się nie stało, ponieważ ciśnienie suwerenistów niemal wszędzie w Europie (w Polsce głównie PiS, Konfederacja i Kukiz'15) było takie, że tego rodzaju proeuropejskie gesty i działania uznano powszechnie za zbyt ekstrawaganckie, zbyt drażniące dla "ludu europejskiego", który właśnie niemal wszędzie przebudził się i oddał głos na rzecz opcji: mniej unii w Unii. W Polsce zwolennicy PiS-u słusznie świętują sukces. Jak się ten sukces przekłada na stosunek sił w PE, a dalej na polityczny kształt Komisji, a w końcu na jej przyszłą politykę? Tu - wydaje mi się - zwolennicy PiS-u powinni się już cieszyć mniej. Ale nie mam złudzeń, będą raczej ze swojego sukcesu wyborczego wywodzić przekonanie o pożytkach dla pozycji Polski w Europie. Nie mam wpływu na ich sposób myślenia. Chwilowo jednak mam jeszcze wpływ na to, jak sam myślę. A myślę, że wynik tych wyborów (zgoda, jeszcze raz to powiem, Koalicja Europejska zgrzeszyła pychą i pogardą dla prostych ludzi) nie robi nam dobrze. Jest faktem, że w Polsce i na Węgrzech większość wyborców (na Węgrzech nawet większość bezwzględna) powiedziała Komisji Europejskiej i Trybunałowi Sprawiedliwości Unii Europejskiej proste żołnierskie "odwalcie się!" od naszych systemowych rozwiązań w zakresie praworządności. Beata Szydło może się czuć utwierdzona w swoim słynnym wystąpieniu w Brukseli, gdy broniła zmian dokonanych w Polsce, powołując się na polską suwerenność i polską godność. Z pewnością taki jest przekaz tych wyborów w Polsce, podobny w odniesieniu do polityki budowania "nieliberalnej demokracji" na Węgrzech. Tyle tylko, że to z tą godnością i suwerennością to jest bujda na resorach. Owszem, polski wyborca przemówił i powiedział, że popiera Beatę Szydło (a także jej następcę) i politykę ręcznego sterowania wymiarem sprawiedliwości przez rząd. Nie tylko "nasza" musi być prokuratura, ale "nasze" muszą też być sądy powszechne, Sąd Najwyższy i - rzecz jasna - Trybunał Konstytucyjny. Wprawdzie rząd się w niektórych z tych obszarów cofnął pod wpływem orzeczeń TSUE, ale wiadomo, że cofał się niechętnie i puszczając do swoich wyborców oko, że wiecie, rozumiecie, nasza linia "odzyskiwania" wymiaru sprawiedliwości jest przecież słuszna. Polski wyborca dostrzegł to mruganie okiem i powiedział wyraźnie, że "nie będzie Timmermans pluł nam w twarz!" W tym sensie PiS wygrał. Ale Polska przegrała. Większość w PE prawdopodobnie utworzą chadecy, socjaliści, liberałowie i zieloni - potrzebna będzie szersza koalicja niż tylko dwupartyjna, jak dotąd, co jest świadectwem, mówiąc z grubsza, cofania się tradycyjnych partii i sukcesu populistów. Populiści odnieśli sukces (wśród nich PiS i Fidesz), ale nie przejmą władzy ani w Parlamencie, ani w Komisji. Natomiast staną się po tych wyborach mniejszością istotną, być może w pewnych sprawach mniejszością blokującą. A na pewno przestrogą dla chadecko-socjalistyczno-liberalno-zielonej większości. Będą zapewne przestrogą przed polityką "otwartych drzwi" dla imigracji. Ale będą też przestrogą przed scalaniem wschodniej i zachodniej części Unii. Przyszła Komisja może z mniejszym zapałem zabiegać o praworządność w krajach "nowej Unii". Jeśli tak się stanie, będzie to oznaczało - poza doraźnym sukcesem PiS-u i Fideszu - skreślenie praworządności z listy filarów Unii. Będzie to zgoda na to, że w tej wschodniej Europie z demokracją liberalną coś jest nie tak, ale nie należy z tym walczyć, wszak tradycyjnie rządziły tam reżimy autorytarne, my zaś - "stara Unia" - świata nie zbawimy. PiS i Fidesz mogą się cieszyć, że nie będzie już powtórki z Timmermansa, ale na tym sprawa się nie kończy. Bo taka abdykacja z zabiegania o utrzymanie liberalnej demokracji na Wschodzie, to będzie zgoda na faktyczny podział Unii - czy go nazwiemy Unią dwóch prędkości czy też nie. Zasady państwa prawa były na Zachodzie wcześniejsze niż wszelkie próby integracji europejskiej. Od samych jej początków było oczywiste, że przestrzeganie tych zasad jest warunkiem sine qua non" dla kandydatów do udziału w EWG, potem w Unii. Portugalia i Hiszpania nie kandydowały, dopóki nie przyjęły m. in. tych zasad za swoje. Kraje byłego bloku wschodniego nie kandydowały, dopóki nie wprowadziły tych zasad u siebie. Te kraje b. Jugosławii, która jeszcze nie są w Unii, nie są tam przede wszystkim dlatego, że Zachód jeszcze nie dowierza, że ich instytucje rządzą się tymi zasadami. Unia może, jak za ustępującej komisji Junckera, zabiegać o przywrócenie praworządności w Polsce i na Węgrzech. Ale może też machnąć ręką i zgodzić się na ponowny podział Europy. Czego Polsce nie życzę. Roman Graczyk