Słowom naszego kapitana, Jakuba Błaszczykowskiego, towarzyszyły brawa, gdy jednak kapitan drużyny niemieckiej, Philipp Lahm, rozpoczął czytanie tekstu, na widowni rozległy się donośnie gwizdy. Kibole, jacy są, każdy widzi, ale dlaczego ten zawstydzający incydent nie został publicznie zauważony i skomentowany? Ten brak reakcji mówi coś o nas-Polakach w ogóle, a nie tylko o zasiedlających nasze stadiony prymitywach. Gdy ta rzecz się wydarzyła, poczułem straszny, piekący wstyd. No bo jak to jest? Jesteśmy tu gospodarzami, mecz jest poniekąd zapowiedzią wielkiego turnieju, którego gospodarzami będziemy za dziewięć miesięcy, i oto pokazujemy światu twarz barbarzyńcy. I nie chodzi o to, "co o tym powiedzą w Paryżu czy w Berlinie". Chodzi o to, że to wydarzenie samo w sobie jest objawem prymitywizmu i chamstwa. Nie mam ochoty, jako Polak, być utożsamiany z prymitywami, którzy we wtorek gwizdali przy słowach Lahma - ale w sposób nieunikniony jestem. I będę utożsamiany z czymś podobnym, co się wydarzy podczas finałów Mistrzostw Europy w czerwcu 2012. Nie mam ochoty, ale będę - taka jest logika światowych mediów, które napiszą: Polacy nie dorośli do tego, by być gospodarzami takiej imprezy. I będą miały rację. Otóż jedynym sposobem, by takiemu utożsamieniu się przeciwstawić, jest reakcja na to niebywałe chamstwo. Kto nie chce być temu pośrednio współwinny, powinien powiedzieć: wstydzę się za moich rodaków. Ale reakcji żadnej nie było - i to jest dopiero problem. Oglądałem, wysłuchałem i przeczytałem wczoraj sporo komentarzy po tym meczu. W żadnym z nich nie padło słowo o tym pożałowania godnym incydencie. Oczywiście mogłem coś przegapić, ale to nie zmienia istoty problemu. Bo nawet jeśli (co nie jest wcale pewne) jeden czy drugi komentator zdobył się na słowa ubolewania, reakcje takie (jeśli w ogóle były), były odosobnione. A powinny być czymś powszechnym, powinny być naturalnym odruchem przyzwoitych ludzi, bo dopiero wtedy moglibyśmy twierdzić, że te ponure typy ze stadionu w Gdańsku nas nie reprezentują. Dopóki na ten temat milczymy, dajemy im tytuł do reprezentowania nas. Nie dziwmy się wtedy uogólnieniom, które mogą się pojawić w światowej prasie w rodzaju: Polacy wygwizdali w Gdańsku, Bogu ducha winnego, Philippa Lahma. Problem jest zresztą ogólniejszy, chodzi o schlebianie kiepskim gustom i niskim instynktom przez rządzących. Te przedziwne zwyczaje, żeby prezydent czy premier (nawet jeśli o piłce nożnej nie ma zielonego pojęcia) pokazywali się na ważnych meczach z biało-czerwonymi szalikami, to uporczywe niezauważanie, że wśród kibiców ton nadają po prostu chuligani, a czasami wręcz bandyci... To się mści, bo skoro państwo nie zauważa problemu, staje się zakładnikiem (podobnie zresztą jak kluby piłkarskie) tych bandytów. W konsekwencji każda próba bardziej stanowczej polityki wobec kiboli (jak wiosną tego roku po incydencie w Bydgoszczy) nie budzi społecznego zrozumienia. W Polsce od wielu lat w dyskursie publicznym nie używamy adekwatnych słów do nazwania tych problemów. A słowa są ważne. Bo jeśli nie służą opisaniu rzeczywistości, ale jej zmistyfikowaniu, rzeczywistość bierze srogi rewanż na autorach skłamanych słów. Roman Graczyk