Gromkie zapewnienia rządzących, że demokracja w Polsce ma się dobrze, skoro wysoka jest frekwencja wyborcza, mogą przekonywać tylko ignorantów. Sam fakt, że władze są wybieralne, a wybory konkurencyjne, nie wystarcza. To może wystarczać w Kazachstanie, ale nie w kraju należącym do Unii Europejskiej. Zresztą, nawet konkurencyjność wyborów w sytuacji, gdy rząd przejął kontrolę nad mediami publicznymi i korzysta z tego w celu bezwstydnego promowania swojego kandydata, równie zaś bezwstydnego zwalczania kandydata opozycji, stoi pod znakiem zapytania. Jednak nawet biorąc to w nawias, mamy większe problemy z instytucjonalną obudową procesu wyborczego w Polsce. Przede wszystkim trzeba przypomnieć, że te wybory można łatwo podważyć z konstytucyjnego punktu widzenia. Nie odbyły się w konstytucyjnym terminie, bo - na zdrowy rozum - nie powinny się były odbywać w czasie obowiązywania silnych obostrzeń sanitarnych związanych z epidemią. Parła do tego opozycja, ale - co ważniejsze - wcześniej obóz władzy nie skorzystał z szansy utrzymania konstytucyjnego trybu przez wprowadzenie stanu klęski żywiołowej. Moim zdaniem, głównym powodem obrania takiej ścieżki była obsesja władzy na punkcie Pani Pierwszej Prezes Sądu Najwyższego, której kadencja kończyła się 30 kwietnia, a stan klęski żywiołowej byłby ją przedłużył. Tak więc nie ulega wątpliwości, że to obóz rządzący wyprowadził proces wyborczy z terenu konstytucyjności. Ale opozycja uczestniczy w tym niekonstytucyjnym trybie, zatem i ona może ponosić tego konsekwencje. Tak czy inaczej, przegrany w drugiej turze może zawsze powiedzieć: te wybory były niekonstytucyjne. I, niezależnie od intencji, z prawnego punktu widzenia będzie miał rację. Takie kontestowanie wyborów można sobie wyobrazić wobec dowolnych wyników, nawet wobec wyraźnego zwycięstwa jednego z kandydatów. A jeśli zwycięstwo będzie o włos (Sondaż prezydencki dla "Wiadomośc" TVP. Zobacz tutaj), to z łatwością można sobie wyobrazić ich kontestowanie z tytułu niedokładnego (lub oszukańczego) policzenia głosów. Protesty wyborcze będzie rozpatrywać Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. Jak dotąd ta Izba wyrokowała nie na zawołanie władz. Ale nie ulega żadnej wątpliwości, że jej wybór - via nowa KRS - dokonał się bezprawnie, ergo jej sędziowie nie mają tytułu, by w niej zasiadać. W przypadku gdy skargi wyborcze będzie do Sądu Najwyższego słać opozycja, te obiekcje nie będą przez nią podnoszone. Ale jeśli przegra Andrzej Duda i to jego wyborcy będą słać protesty, z pewnością opozycja nie omieszka podważyć legalności wyboru sędziów do IKNiSP - i z prawnego punktu widzenia będzie miała rację. Zresztą, nie zdziwiłbym się, gdyby w przypadku słania skarg przez opozycję władza nagle odwróciła się od tej nowej izby Sądu Najwyższego, będącej jej kreacją, i sama podjęła argument nieprawego pochodzenia. Byłoby to niezborne z całą dotychczasową linią "dobrej zmiany" w sądownictwie, ale dla ratowania prezydentury (i poniekąd w ogóle przyszłości swojego obozu) PiS - jak sądzę - zdecydowało by się i na taki desperacki krok. Wszystko to razem pokazuje, gdzie jesteśmy, jakie są gwarancje stabilności naszego demokratycznego porządku. Jesteśmy blisko Kazachstanu, a daleko od Unii Europejskiej, pozostając ciągle nominalnie jej członkiem. Podobne wnioski nasuwają się, gdy się rozpatruje szanse udanej cohabitation w przypadku zwycięstwa Rafała Trzaskowskiego. Wprawdzie argument, że nie można głosować na Trzaskowskiego, bo on nie współpracowałby z rządem, jest niedorzeczny; oznaczałoby to tyle, że wolno głosować na dowolnego kandydata, byleby był nim Andrzej Duda. Ale faktycznie wszystko zdaje się wskazywać, że Trzaskowski byłby prezydentem ustawionym w kontrze do rządu. A czy mógłby nie-PiS-owski prezydent, wybrany na anty-PiS-owskiej fali, nie być ustawiony w kontrze? Choćby pilnowanie przez niego konstytucyjności ustaw zmusi go do odgrywania roli hamulca bezpieczeństwa. Zaś logika politycznego sporu sprawi, że będzie to coś więcej. To jest nieuniknione. Niezależnie od tego, komu się w tej kampanii dobrze, a komu źle życzy, trzeba to widzieć. Inaczej pozostaje się w oparach walki Dobra ze Złem, przy czym dla jednych samym dobrem jest Trzaskowski, dla innych Duda i vice versa. W polityce to tak nie działa. A dla instytucji też jest obojętne, czy rozmontowali ją reprezentanci Dobra czy też wysłannicy Zła, ważne, że nie działają. Naprawdę nie jest dobrze, bo nasze państwo zostało w istotnych segmentach rozmontowane. I pozostanie rozmontowane także wieczorem 12 lipca, gdy jeden z kandydatów będzie nas zapewniał, że oto pokonaliśmy niebezpieczeństwo i odtąd będzie już tylko lepiej. Owszem, wybór nie jest obojętny, istnieje - także w tym przypadku - mniejsze zło. Ale po 12 lipca, tak czy inaczej, będziemy mieć wszyscy bardzo pod górkę. Jeśli wygra Duda, będzie udawał, że państwo działa, a jego prezydentura nie jest atrapą. Jeśli wygra Trzaskowski, będzie udawał, że łatwo naprawi popsute instytucje. Nie wierzcie ani w jedno, ani w drugie.