Wszystko to prawda, aliści wracając z Tallina prezydent Duda wykonał krok, który rychło okazał się jego pierwszą wpadką na arenie międzynarodowej. Zapowiedział, że Polska będzie się domagać miejsca przy stole w negocjacjach o pokoju dla Ukrainy, czyli zastąpienia tzw. formatu normandzkiego (Ukraina - Niemcy - Francja - Rosja) szerszą formułą. A nazajutrz nie kto inny, lecz - jak się dotąd wydawało - główny zainteresowany takim rozszerzeniem, prezydent Petro Poroszenko, powiedział w Berlinie, że "format normandzki" jest wystarczający. Duda został boleśnie zdezawuowany. I - niestety, nie może być inaczej - boleśnie zdezawuowana została także Polska.Naturalnie Platforma Obywatelska wykorzystuje tę wpadkę w swojej kampanii wyborczej. To zrozumiałe o tyle, że cynizm jest jedną z pierwszych cech polityki. Ale ryzykowne o tyle, że podkreślanie wewnątrzpolskiego rozdźwięku w polityce zagranicznej obniża rangę Polski w świecie, a nie tylko prestiż Andrzeja Dudy. Niemniej Platforma ma trochę racji. Uczciwa, czyli zdroworozsądkowa lektura Konstytucji, nie pozostawia wątpliwości: prezydent mając pewien udział w polityce zagranicznej, nie prowadzi przecież własnej, "nierządowej" polityki zagranicznej, lecz tylko politykę, której główne linie wyznacza rząd. Kto twierdzi, że Konstytucja jest tu niejasna, nie zna Konstytucji, albo oszukuje. Oczywiście problem się komplikuje, gdy prezydent pochodzi z innego obozu politycznego, niż rząd. Wtedy musi dojść do głosu jakaś różnica zdań, ale właśnie od tego jest Konstytucja, żeby te różnice zdań utrzymać w gorsecie nadrzędnego interesu państwa. Gdyby prezydent Duda dobrze to rozumiał, nie doszłoby do wpadki. To, że rząd PO-PSL generalnie też nie był zadowolony z wykluczenia Polski z rozmów o przyszłości Ukrainy, nic w tej sprawie nie zmienia. Czym innym jest mówić to w trybie ogólnych celów polskiej polityki zagranicznej, a co innego w kontekście spotkania Poroszenko - Merkel - Hollande, co musiało wywołać reakcję. Gdyby prezydent Duda dobrze rozumiał, co stanowi w tej materii Konstytucji, ściśle współpracowałby z rządem. Współpracowałby z nim, mimo że to rząd kierowany przez Platformę, że to ludzie nie z jego bajki, że aby zdobyć prezydenturę musiał stoczyć ciężki bój z ważnym przedstawicielem tego obozu. Współpracowałby, bo tego wymaga interes Polski i tą właśnie troską kierowali się autorzy Konstytucji, kiedy ustanawiali podział kompetencji między rządem a prezydentem, a także w pewnej mierze nakładanie się ich kompetencji i wynikającą stąd konieczność współpracy. Układ "cohabitation", z którym obecnie mamy do czynienia, nie jest jakąś polską osobliwością. To zdarza się od czasu do czasu w systemach, gdzie obok wyborów parlamentarnych odbywają się powszechne wybory głowy państwa. Otóż we Francji nie zdarzyło się nigdy, żeby w takim wypadku prezydent nie zabrał w zagraniczną wizytę ważnego przedstawiciela rządu - chociaż politycznie jest mu z tym rządem kompletnie nie po drodze. Co szkodziło prezydentowi Dudzie zabrać do Tallina ministra Schetynę? Gdyby się tak stało, zapewne prezydent powstrzymałby się od słów, które niestety wypowiedział o formacie normandzkim. Wstrzymałby się, bo ostrożny Schetyna (w dyplomacji ostrożność jest cnotą), by mu to odradził, nie mając potwierdzenia z Berlina i Paryża, że polska oferta będzie przyjęta. A w każdym razie powinien by był mu to odradzić. Ale nie dostał takiej szansy, bo do Tallina prezydent zabrał tylko "swoich". Otóż polityka zagraniczna realizuje interesy Polski, w których kategorie "swoi"/ "obcy", przeniesione z wewnętrznych sporów politycznych nie są przydatne. Tego prezydent Duda nie docenił. Sparzył się. Czy się czegoś nauczył, zobaczymy. Roman Graczyk