Trudno pozostać w koalicji rządowej, kiedy się nie popiera rządu w kluczowej dla niego reformie, a taki - zdaje się - jest obecnie zamysł Pawlaka. Z tych więc wszystkich powodów rozumiem obiekcje, jakie w stosunku do Pawlaka wysunęła wczoraj Justyna Pochanke w programie "Fakty po Faktach" w TVN24. A jednak cała moja sympatia w tej dyskusji była po stronie Pawlaka. Chcecie wiedzieć dlaczego? To poczytajcie. To nie była rozmowa, lecz - jak przeważnie bywa u Pochanke - przesłuchanie. Nie trzeba mi tłumaczyć, że dziennikarz nie może dać się zagadać swojemu rozmówcy - a politycy mają tę zdolność. Jednak jest różnica między dziennikarską czujnością, a masakrowaniem rozmówcy. Jest różnica między stawianiem mu niewygodnych pytań, a uniemożliwianiem odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie. Wczoraj Justyna Pochanke nie dała Waldemarowi Pawlakowi szansy swobodnego rozwinięcia niemal żadnej myśli. Jeśli mu się to czasem udawało, to po walce z p. Pochanke, włącznie z tym, że wicepremier kilka razy poczuł się zmuszony zignorować pytanie dziennikarki, po to by wrócić do własnego - a przerwanego przez rozmówczynię - wątku. To, co wyprawiała wczoraj z Pawlakiem p. Pochanke, nie było odosobnione. To się staje pomału normą - i w tej stacji, i w innych. Politycy zaś, nawet ci z najbardziej niewyparzoną gębą, kładą uszy po sobie. Wygląda to tak, jak gdyby serio brali slogan o mediach jako czwartej władzy i nie chcieli się tej potężnej władzy narazić. Wczorajsze polemiczne w tym zakresie uwagi Pawlaka były czymś wyjątkowym. Otóż ja kwestionuję pojęcie czwartej władzy, bo w polskich warunkach tu i teraz to jest władza pierwsza i pół, a mówiąc wprost to jest potężne medialne wsparcie już nie rządu nawet, ale silniejszego partnera w rządzie. Stąd złośliwe rozwinięcie skrótu TVN jako Tusk Vision Network bywa w istocie nie aż tak złośliwe, jak by się mogło wydawać. Ten styl, tak bardzo obecny w polskich telewizjach, ze szczególnym uwzględnieniem TVN, nie opiera się na niezależności dziennikarzy wobec ich gości - częściej już na ich bezradności wobec argumentów wysuwanych przez tych drugich. I nie opiera się na niezależności od polityków w ogóle, bo wtedy obserwowalibyśmy równy dystans do polityków z różnych obozów. Wtedy p. Pochanke masakrowałaby na wizji jednakowo Waldemara Pawlaka co Władysława Frasyniuka; Adama Hofmana co Pawła Grasia; Tadeusza Cymańskiego co Tomasza Nałęcza. A nie potrzeba pogłębionych studiów medioznawczych w tej materii, żeby widzieć, że politycy bliżsi władzy są też regularnie bliżsi sercu p. Pochanke (a i wielu jej koleżanek i kolegów). I choć pozostaje ona nieraz równie nieporadna wobec ich słów, to w tym wypadku godzi się niekiedy na to, żeby ich było na wierzchu. W przypadku polityków, którzy zadzierają z Platformą - nigdy. W czasach legalnej "Solidarności" funkcjonowało w obiegu publicznym powiedzonko: "kto ma mikrofon, ten ma władzę". Odnosiło się to do praktyki sprawowania władzy przez komunistów (pamiętacie kadr z "Człowieka z marmuru", kiedy w czasie zebrania partyjnego komuś, może samemu Birkutowi, wyłączają mikrofon?). Dzisiaj praktykowanie dziennikarstwa niekiedy nosi ślad takiego myślenia: ponieważ ja mam mikrofon (prowadzę rozmowę), to mogę decydować, co wolno powiedzieć mojemu rozmówcy, a czego mu powiedzieć nie wolno. To nie jest dziennikarstwo, jakie bym lubił. Roman Graczyk