Idee Breivika są dziwaczne, bo zakładają czystość rasową Norwegii, czego się w dzisiejszej dobie, po prostu nie da zrobić. Są niezborne, bo odwołują się naraz do myślicieli skrajnie prawicowych i do Alaina Finkielkraura, i do Czesława Miłosza. Tym niemniej, jeśli da się z nich wydobyć jakieś twarde jądro, to jest nim idea antyimigrancka, a antyislamska w szczególności. Breivik oskarżył norweski system pod względem jego stosunku do ludzi obcych kultur instalujących się w tym kraju. Co by nie mówić o niewyobrażalnej skali jego zbrodni, czy o jego psychicznej destabilizacji - zbrodniarz lub/i szaleniec postawił znak zapytania nad norweską polityką imigracyjną. Jakie na to teraz padają odpowiedzi? Przeważają, i w Norwegii, i w Europie, odpowiedzi o konieczności utrzymania dotychczasowego kursu. Premier Norwegii, Jens Stoltenberg, powiedział, że zaatakowane zostały norweskie wartości, ale że zamachowiec przegrał o tyle, że te wartości będą nadal celem przewodnim państwa norweskiego. "Le Monde" pochwalił Norwegów za reakcję ich premiera, pisząc: "W swoim nieszczęściu Norwegia pozostaje wierna sobie. Zadaje sobie pytania, ale sobie nie zaprzecza. To lekcja dla naszych demokracji". Podobnie "El Pais", który napiętnował na tę okoliczność skrajną prawicę i jej wpływ na polityków głównego nurtu w Europie. Hiszpański dziennik uważa, że nacjonalizm i ksenofobia przestały być w Europie tabu, "ponieważ osobistości polityczne tak poważane jak Nicolas Sarkozy, Angela Merkel czy David Cameron wszyscy troje przyznają, że multikulturalizm okazał się porażką w ich krajach". To znaczy: tak trzymać, nie ma problemu. Wydaje się, że taki dyskurs tym bardziej jest teraz możliwy, im bardziej się pokaże, iż Breivik albo był szaleńcem, albo ideowym skrajnym prawicowcem. To prawda, na poziomie komunikacji społecznej, która żywi się głównie emocjami, tak się rzeczywiście dzieje. Pokazanie, że czyn Breivika był zbrodnią lub/i szaleństwem (co nie jest trudne) pozwala unieważnić pytania, które stają wobec przewodnich linii polityki imigracyjnej nie tylko Norwegii, ale w ogóle Europy. Tymczasem te pytania nurtują niezależnie od tego, że szaleniec i ekstremista zrobił to, co zrobił. Inaczej mówiąc, bez Breivika te pytania byłyby tak samo ważne. Owszem, jego odrażający czyn onieśmiela teraz tych, którzy te pytania zadają. Na poziomie komunikacji społecznej (czyli emocji) to wytłumaczalne, na poziomie logiki i odpowiedzialności za przyszłość europejskich demokracji - już nie. Teresa Stylińska napisała w "Tygodniku Powszechnym", że "(...) kwestia imigracji, która jeszcze dekadę temu większości z nich [Norwegów - RG] była obojętna, dziś jest w centrum publicznej debaty. W jednym z sondaży połowa Norwegów chce zamknięcia granic dla imigracji, a większość twierdzi, że integracja imigrantów się nie powiodła" ("Rzadkie sito", 31 lipca 2011). To znaczy, że wbrew solennym deklaracjom premiera Stoltenberga, jednak problem istnieje. Mam wrażenie, że w tej sprawie, jak w wielu innych kluczowych problemach współczesnej cywilizacji, elity polityczne (i nie tylko polityczne) trzymają dyskurs w rodzaju, że "naród nie dorósł", w tym wypadku naród norweski. Czytam artykuł dwojga norweskich kryminologów, Heddy Giersten i Nilsa Christie, w "Rzeczpospolitej". Konkluzja ich wywodów jest taka, że trzeba bronić modelu norweskiego czyli społeczeństwa opartego na inkluzji ("Początek lepszej Norwegii", 27 lipca). Czytam i czegoś nie rozumiem. Bo problem z imigracją w wielu krajach zachodnich na pewno (Francja, Holandia, Włochy, Niemcy, Wielka Brytania) i - jak mi się wydaje - także w Norwegii nie polega głównie na tym, że przyjmujące imigrantów społeczeństwa były za mało otwarte, tylko raczej na tym, że spora część imigrantów (zgoda: z powodu splotu skomplikowanych przyczyn) odrzuca dziś inkluzję, stawiając na partykularyzm swojej kultury. Integracja imigrantów nie udaje się, bo pewna ich część już nie aspiruje do asymilacji kultury kraju osiedlenia. Mówiąc bardziej obrazowo i dosadnie: 30 lat temu nowi przybysze osiedlając się w Europie byli skłonni porzucić część swoich obyczajów, np. zemstę honorową, aranżowane małżeństwa, czy obrzezanie dziewczynek. Dzisiaj tak już nie jest, więc Europejczycy z ich inkluzyjną ofertą stają się wobec tego trochę śmieszni. Problem jest naprawdę poważny, nie wystarczy poczciwe i bezmyślne bleblanie o kulturowej otwartości. To jest dyskurs spóźniony o 30 lat. Roman Graczyk