Okazuje się, że sondaże nie zwariowały, tylko liczą poparcie dla partii politycznych niejednakowymi metodami. Odsyłam w tej sprawie do rzeczowego wyjaśnienia w "Gazecie Wyborczej" ("Różnice w sondażach", GW, 13 stycznia). Niby wszystko jasne, ale jakiś problem jednak - dla nas, zwykłych zjadaczy chleba - jest. No bo to jest mniej więcej tak, jak gdyby firmy handlujące samochodami podawały np. parametry drogi hamowania swoich produktów - jedne w metrach, inne w jardach - a klienci dowiadywaliby się o tym dopiero po długim i dociekliwym indagowaniu sprzedawców. Czy pracownie badania opinii nie mogłyby ujednolicić metod? Pewnie odpowiedzą, że nie, i może nawet będą miały jakieś racje na swoją obronę. No dobrze, ale mogłyby przynajmniej głośno i wyraźnie informować o tych różnicach metodologicznych. Bez tego będzie dalej tak, jak jest do tej pory. Najpierw pojawia się sensacyjnie brzmiący sondaż, potem media (dla których sensacja jest dużo ważniejsza niż informacja, niestety) robią z tego wielką zadymę, a dopiero na końcu sprawę wyjaśniają specjaliści od sondaży. Publiczność przez dzień lub dwa ma mętlik w głowie, potem ta bardziej przytomna jej część wraca do równowagi. Inni mają mętlik w głowie permanentnie. Zdaje się, że niektórym mediom i niektórym politykom o to chodzi. Bo wtedy łatwiej uprawiać plastikowe dziennikarstwo i łatwiej uprawiać plastikową politykę. Bo chociaż - jak się wydaje - Platforma dalej trzyma się mocno, pytanie o ewentualny moment przełomu krąży nad polską sceną polityczną. Inaczej mówiąc: to, że Platforma ciągle trzyma się mocno, mimo kilku kompromitujących kroków tylko w ostatnich miesiącach, świadczy o tym, że spece od PR w tej partii pracują w pocie czoła i ciągle udaje im się opakowywać coraz to gorszy produkt w coraz to nowe, a atrakcyjne dekoracje. Gdyby nie te zabiegi, wysokie poparcie dla Platformy dawno by już spadło. Jak długo taka sytuacja jeszcze potrwa? Jakimi jeszcze sztuczkami spece od marketingu politycznego posłużą się, by ten stan rzeczy przedłużyć, a nawet dowlec tę partię w takiej kondycji aż do wyborów? To są pytania, na które ani nie umiem odpowiedzieć, ani mnie one specjalnie nie poruszają. Mnie w polityce porusza polityka, nie jej opakowanie. Zgoda, że trend polegający na coraz to większej roli opakowania ma charakter ogólnoświatowy: wszystkie demokracje go doświadczają. Wyciągam z tego dwa wnioski, niekoniecznie zbieżne z tym, co się na ogół sądzi. Po pierwsze, trzeba zdobyć się na wysiłek odróżniania opakowania od rzeczywistej polityki. Jeśli premier Tusk powiedział na temat sposobu wyjaśniania afery hazardowej swoje "za a nawet przeciw" ,to jest to plastik. Dopiero próba rzetelnego wyjaśnienia tej afery przez premiera byłaby polityką. Po drugie - i to wydaje mi się właściwą rolą dziennikarzy, a nie pogoń za sensacją - trzeba byłoby zmuszać polityków, żeby nie zastępowali PR-em polityki. Mniej pytań o personalia, wewnętrzne rozgrywki, strategie wizerunkowe - więcej pytań o naprawę mechanizmu legislacyjnego czy o uproszczenie przepisów regulujących (pętających?) działalność gospodarczą. Media nie są w demokracji władzą (nb. wyrażenie "czwarta władza" jest w dzisiejszych czasach kompletnym nonsensem), ale mogą - czasem skutecznie - naciskać na władzę. Takie dziennikarstwo by mi się podobało. Roman Graczyk