Rozmaicie interpretuje się dyscyplinujące posunięcia Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS-u - mówią jedni - nie panuje nad swoimi emocjami i tnie na oślep. Prezes - powiadają inni - uprzedził działania wewnątrzpartyjnej opozycji, zaskoczył ją i tym samym w pewnym stopniu zapobiegł głębokim podziałom w PiS. Może prawdziwsza jest pierwsza interpretacja, może druga - nie wchodzę w to. Ja chciałbym zwrócić uwagę na szczególny ton wypowiedzi prezesa PiS-u, w których uzasadnia on swoje decyzje. Jest to ton, który pamiętam z czasów gomułkowskich. Wiem, naturalnie, że przywołując postać Gomułki, natychmiast zostanę obrzucony obelgami przez wielbicieli Prawa i Sprawiedliwości. Trudno, nie piszę tu ani dla wielbicieli PiS-u, ani dla jego wściekłych krytyków, piszę dla tych, którzy próbują coś z tego zrozumieć. Otóż, to Władysław Gomułka (bo już w mniejszym stopniu jego następca Edward Gierek) miał zwyczaj tłumaczyć różnice zdań złą wolą i spiskowym działaniem tych, którzy mieli inny pogląd niż on. Był w tym, zresztą, zgodny ze stalinowską wykładnią komunizmu, której to wykładni - paradoks! - sam stał się ofiarą pod koniec lat 40. Prezes Kaczyński usuwając Kluzik-Rostkowską i Jakubiak napisał, że od marcowego kongresu partii trwał w niej spisek: "Udany kongres poznański PiS doprowadził do natychmiastowego ataku na naszą formację. Dziś wiem, że nie był on nieodpowiedzialną inicjatywą jednego człowieka (Pawła Poncyljusza), ale przedsięwzięciem paru osób niezadowolonych ze spokojnego, merytorycznego przebiegu kongresu i jednoznacznych wyborów personalnych. Atak mający wewnętrzne wsparcie trwał do 10 kwietnia. (...) Przebieg kampanii wyborczej zachęcił tę grupę marginalną w PiS, ale przekonaną o swojej wyższości - do działań, których celem miałaby być zmiana władz i charakteru partii". Nie wiem, czy celem pań Kluzik-Rostkowskiej i Jakubiak była rzeczywiście zmiana przywództwa PiS-u. Obie panie kategorycznie temu zaprzeczały i nawet lekko krytykując prezesa długo jeszcze i prawie do końca nieprzytomnie go chwaliły. Obie przyjmowały, że pozycja Kaczyńskiego w partii jest niepodważalna - chyba, że sam zgodziłby się na jakąś formę abdykacji. Zwróćmy uwagę, że kiedy Joanna Kluzik-Rostkowska zgłosiła zamiar ubiegania się o prezesurę PiS-u (co, zdaje się, ostatecznie rozwścieczyło Kaczyńskiego), opisywała tylko scenariusz, w którym sam Kaczyński nie startuje i pozwala na rzeczywistą rywalizację pretendentów do schedy po nim. No dobrze, ale przyjmijmy na chwilę, że obie banitki zmierzały do zmiany przywództwa w swojej partii. No i co by z tego miało wynikać? W normalnej partii wolno chcieć zmiany przywództwa, ba, wolno o tym głośno mówić i otwarcie do tego dążyć. U francuskich socjalistów jest zwyczaj, że przed kongresem partii liderzy najważniejszych frakcji mobilizują swoich zwolenników - w sposób jak najbardziej jawny. Każdy z nich przedstawia dokument programowy swojego autorstwa zawierający ocenę tego, co było i plan tego, co ma być, tzw. motion i na kongresie po prostu liczy się, ilu delegatów poparło którą motion. Potem albo dochodzi do kompromisu i wtedy mamy synthese, albo nie i wtedy mamy dwie lub więcej, odrębnych motions jako rezultat zjazdu. Zwolennicy poszczególnych frakcji wchodzą w odpowiedniej liczbie (tzn. w zależności od poparcia delegatów wyrażonego w głosowaniu) do zarządu partii. Wszystko to odbywa się przy otwartej kurtynie. To są rzeczy znane i praktykowane w innych demokratycznych partiach na Zachodzie. Formy tej wewnątrzpartyjnej demokracji mogą być różne. W każdym jednak razie jest politycznym aksjomatem, że władza w partii nie jest świętością, tylko rezultatem otwartej rywalizacji. Władzę w partii można zmienić, a z dążenia do jej zmiany w ogóle nie trzeba się przed nikim tłumaczyć. U Kaczyńskiego jest inaczej: kto choćby tylko myśli o zmianie przywództwa w PiS-ie, ten zasługuje na to, żeby go z PiS-u wylać na zbitą mordę, jak się dawniej mówiło - teraz mówi się inaczej, zapytajcie młodzieży. Dla prezesa Kaczyńskiego zamiar pozbawienia go przywództwa jest czymś tak oburzającym jak świętokradztwo w Kościele. Co więcej, dominująca kultura polityczna ukształtowana w tej partii zdaje się to myślenie prezesa akceptować. Zauważmy, że w nieśmiałych dyskusjach w PiS-ie po wyrzuceniu Kluzik-Rostkowskiej i Jakubiak obrońcy obu pań (zresztą nieliczni i przestraszeni, mówiący półgębkiem) podnoszą, iż banitki były lojalne wobec prezesa. Nikt w PiS-ie nie powie, że lojalność wobec prezesa nie ma tu nic do rzeczy, a za jej brak z demokratycznej partii się nie wyrzuca. W PZPR takie podejście nazywało się "centralizm demokratyczny", uzasadniano to dość topornie Leninem, ale ludzie poważni się z tego śmiali. Natomiast my dzisiaj, 20 lat po ustanowieniu w Polsce demokracji, mamy w największej partii opozycyjnej analogiczny mechanizm systematycznego tępienia samodzielności. Nie wiem, jak się sprawy potoczą w PiS-ie, może prezes wszystkich weźmie ostatecznie za twarz, może będzie rozłam, a może wierni pretorianie nie wytrzymają i pozbędą się prezesa. To jest jednak rzecz drugorzędna. Ważne jest to, że panujące w PiS obyczaje to nie jest tylko problem PiS-u. Moim zdaniem przyszedł już czas, aby na serio zająć się ustawą o partiach politycznych i wprowadzić do niej mechanizmy wymuszające jakiś minimalny poziom wewnętrznego instytucjonalnego pluralizmu. Przecież w innych partiach sytuacja nie jest dużo lepsza i jeśli ustawodawca się tym problemem nie zajmie, ta choroba stanie się zaraźliwa. Nieusuwalność Kaczyńskiego umożliwi nieusuwalność Tuska, Napieralskiego, Pawlaka i pomniejszych liderów partyjnych. PiS swego czasu zwalczało korporacyjne nawyki lekarzy, czy prawników - miało rację. Ale tymczasem w samym PiS powstało zjawisko władzy na własność dla jednego człowieka. Takiej sytuacji demokratyczne państwo nie może tolerować. Roman Graczyk