Ale, oczywiście, sprawa jest poważna, bo pokazuje, że Prawo i Sprawiedliwość szykuje się raczej na wojnę niż na bitwę o Trybunał i gromadzi stosowny do tego arsenał. W tym wypadku chodzi o nowe fakty, które dodatkowo utrudnią nie tyle wyrok Trybunału w sprawie PiS-owskiej nowelizacji (bo ten - moim zdaniem nie może być inny, jak tylko orzekający jej niekonstytucyjność), ile o pewne zagęszczenie kontekstu. Im więcej nowych faktów, tym mocniejsza politycznie będzie w tej wojnie pozycja Prawa i Sprawiedliwości. Nie należy więc ani przez chwilę wątpić, że następnym krokiem PiS-u będzie wybór 5 nowych członków TK. Jeśli zaś prezydent Duda też utrzyma się w dotychczasowej logice działania, ci sędziowie zostaną natychmiast zaprzysiężeni. Wszystko to cofa nas o dobrych kilkadziesiąt lat w rozwoju demokracji parlamentarnej. Przed wojną demokracje europejskie nie znały instytucji sądu konstytucyjnego, pierwsza była Austria, która go ustanowiła w roku 1921, lecz za jej przykładem nie poszły inne kraje. Naturalnie inna była sytuacja w USA, gdzie taką rolę pełnił federalny Sąd Najwyższy. W Europie długo nie mogła się przebić idea, że trzeba instytucjonalnie bronić porządku konstytucyjnego. Chodziło o obronę przed taką sytuacją, że mająca demokratyczny mandat większość parlamentarna posuwa się za daleko, zmieniając nie tylko to, co leży w sferze politycznej, ale i to co leży w sferze nadrzędnych zasad rządzących polityką - tę drugą sferę regulują konstytucje. Wprawdzie od początków konstytucjonalizmu (a i wcześniej) znano zasadę hierarchii norm prawnych, ale nie umiano praktycznie odpowiedzieć na pytanie: co zrobić, jeśli uchwalane są ustawy, które łamią konstytucję? I otóż pierwsza w Europie Austria dała odpowiedź: trzeba powołać osobny organ, będący sądem nie nad czynami, ale sądem nad ustawami, który będzie to badał i w razie potrzeby stwierdzał niezgodność ustaw z konstytucją. Ta austriacka nowinka nie znajdowała w tamtej dobie naśladowców - z różnych powodów. Aż przyszła NSDAP, która najpierw w demokratycznych wyborach zdobyła w Niemczech władzę, a potem na drodze parlamentarnej stopniowo rozmontowała weimarską demokrację parlamentarną. A potem Niemcy zaprowadziły swój nieludzki porządek w Europie, który udało się obalić tylko kosztem milionów ofiar i - co ważne dla Polaków - za cenę przymierza Zachodu z innym totalitarnym reżimem. I dopiero ta lekcja przekonała Europejczyków do wmontowania w porządek konstytucyjny sądów badających konstytucyjność ustaw. To, co teraz robi Prawo i Sprawiedliwość w tej materii, zmierza do uczynienia kontroli konstytucyjności iluzoryczną. Czy tak się stanie, tego jeszcze nie wiemy i wcale nie byłbym tego pewien. Ale taki jest z pewnością zamysł PiS-u. We wczorajszo-dzisiejszej debacie sejmowej posłowie PiS-u mówili to czasami prawie otwartym tekstem. Takim było np. wystąpienie posła Stanisława Piotrowicza, który powiedział, że PO chce za pomocą sędziów Trybunału uniemożliwić PiS-owi prowadzenie reform, za którymi głosował suwerenny naród. To jest wyraz nowo-starej doktryny suwerenności narodu, doktryny nie tylko archaicznej dziś, ale sfalsyfikowanej przez najbardziej tragiczne wydarzenia w Europie XX wieku. Zatem nie dziwię się, że do wygłoszenia tych, nie tylko niemądrych, ale i bezwstydnych w swej istocie, słów PiS wystawił człowieka o niechlubnej przeszłości. Tacy powiedzą wszystko, byle tylko zaskarbić sobie przychylność władzy. Dowolnej władzy. Obrońcy stanowiska PiS-u powiadają, że cała zawierucha wobec Trybunału Konstytucyjnego zaczęła się od Platformy. To prawda - Platforma jest winna takiego samego łamania zasad, takiego samego gwałtu na niezależności Trybunału, jakich dziś dopuszcza się PiS. Dlatego porównanie obecnego "wzmożenia" mainstreamowych mediów i bardzo umiarkowanej ich reakcji na czerwcowy zamach na Trybunał wiele mówi. Ale czy to kończy problem? W żadnym razie. PiS odpowiada gwałtem na gwałt. W ten sposób prowadzi nas od form polityki bardziej cywilizowanej do form polityki mniej cywilizowanej. Nie życzę mu w tym sukcesu.