Te wybory będą niekonstytucyjne. Nie tylko w tym znaczeniu, że nie odbędą się w terminie, który wynikał z Konstytucji. Jest znacznie gorzej, bo pogwałcone zostały zasady, na których wspierają się wolne wybory. Kandydaci z majowych wyborów, które nie doszły do skutku, utrzymali swoje 100 tys. podpisów jako ważne w wyborach czerwcowych. Ale nowi kandydaci muszą zbierać podpisy od nowa, w ciągu zaledwie siedmiu dni. Gdzie tu zasada równości? Pewnie, że kandydat głównej partii opozycyjnej z tym sobie poradzi, ale żaden inny już nie. Odpowiedź, że inny nowy kandydat i tak nie miałby szans wygrać, jest dopuszczalna w dyskursie politycznym, ale prawnie nie wytrzymuje krytyki. Pomiędzy 10 maja, kiedy pierwotnie miały się odbyć wybory, a 28 czerwca, kiedy się odbędą, kilkaset tysięcy Polaków osiągnęło wiek 35 lat, który umożliwia skorzystanie z biernego prawa wyborczego w przypadku elekcji prezydenckiej. Jeśli ktoś z nich miałby ochotę wystartować w wyborach, w obecnych warunkach nie ma na to szans. Gdzie tu zasada powszechności? Od 9 maja do wczoraj nie było kampanii wyborczej, nie można więc jej było prowadzić. Wszyscy kandydaci oraz jeden kandydat na kandydata kampanię de facto prowadzili. Wszyscy złamali prawo. Po 12 lipca, bo zakładam, że odbędzie się również druga tura wyborów, zapewne spłyną do Sądu Najwyższego liczne protesty wyborcze. Nawet jeśli nie będzie nadużyć w najbardziej prymitywnej postaci (np. dosypywania głosów do urny), to i tak istnieje dość powodów, żeby składać skargi i domagać się unieważnienia wyborów, choćby - bagatela! - z powodu oczywistego złamania zasad konstytucyjnych. Nie wiemy, co zrobi Sąd Najwyższy, ale wiemy, że każdy jego wyrok może być podważony. Jeśli wygra urzędujący prezydent, a SN odrzuci protesty wyborcze, zostanie przez opozycję podniesiony argument niekonstytucyjności wyboru sędziów Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych - jak najsłuszniej. A jeśli wygra kandydat opozycji i SN także odrzuci protesty, wówczas rząd zdezawuuje sędziów, których sam i na skróty powołał, powiadając, że wybory nie były równe i nie były powszechne. I - powiedzmy to z całą szczerością - rząd będzie miał wtedy, pod tym względem, rację. I nie ma tu znaczenia, że byłoby to ze strony władzy żonglowanie zasadami (w wypadku zwycięstwa Andrzej Dudy wybory byłyby konstytucyjne, w wypadku zwycięstwa Rafała Trzaskowskiego - nie). Po prostu: zabrnęliśmy w ślepy zaułek, z którego nie ma dobrego wyjścia. Jasne, że pierwszy krok na tej równi pochyłej zrobiło Prawo i Sprawiedliwość, nie ogłaszając na początku pandemii stanu klęski żywiołowej, który umożliwiłby przeprowadzenie wyborów zarazem w konstytucyjnym terminie, lecz znacznie później niż w maju. Znamy dobrze polityczne przyczyny tego stanowiska. Ale główna partia opozycyjna nie zachowała się dużo lepiej. Jej sprzeciw wobec daty 10 maja był przecież motywowany bardziej fatalnymi wynikami sondażowymi jej kandydatki niż względami sanitarnymi. Widać to dzisiaj: wybory wyłącznie korespondencyjne miały być w jej opinii bardzo niebezpieczne, a wybory głównie w lokalach, przy ciągle wysokim poziomie zachorowalności, ale przy dobrych prognozach dla Trzaskowskiego, niebezpieczne już nie są. I jedni, i drudzy potraktowali zatem zasady wyborcze instrumentalnie, dopasowując je do własnych potrzeb politycznych. To oczywiście w niczym nie zmienia oceny pięciolecia prezydentury Andrzeja Dudy i rządów PiS-u. Jasne, że szykuje się plebiscytarne rozliczenie tej prezydentury i tych rządów, a być może przegrana Dudy i - w konsekwencji - erozja rządów PiS-u. Ale entuzjaści anty-PiS-u powinni mieć świadomość, że to ich ewentualne zwycięstwo nie odbędzie się na czystych zasadach. Powiedzieć, że zwykle jej - ciotki rewolucji - nie mają, to mało powiedzieć. Roman Graczyk