Odpowiem "z grubej rury". Kto utożsamia to, cośmy widzieli w ubiegłym tygodniu w Krakowie, z wielokulturowością Zachodu, ten nic nie rozumie. Przecież do Krakowa nie przyjechali ludzie wykorzenieni w swoich krajach, lecz - przeciwnie - raczej tacy, którzy są tych krajów twardym jądrem. Argentyńczycy - uczestnicy ŚDM przyjechali z Argentyny, Pakistańczycy z Pakistanu, Algierczycy z Algierii... Nawet o Syryjczykach z Syrii można powiedzieć, że czują się w Syrii u siebie (naturalnie z tym zastrzeżeniem, że jako chrześcijanie są coraz bardziej przyciskani do muru, ale nie są w Syrii przybyszami z trudem znajdującymi swoje miejsce, albo miejsca nie znajdującymi z powodu owej "przyjezdności"). To ludzie, którzy nie wegetują na marginesie społeczeństwa, nie są sfrustrowani totalnym brakiem perspektyw życiowych, lecz raczej tacy, którzy są witalną siłą społeczeństwa i aspirują do zajęcia w przyszłości miejsca w szeroko rozumianych elitach swoich krajów. W końcu - i to jest najważniejsze - to ludzie, którzy przy wszystkich różnicach kulturowych z pozostałymi grupami narodowymi obecnymi w Krakowie - mają ze wszystkimi jedną wspólną fundamentalną cechę: są chrześcijanami. Ożywia ich wszystkich ta idea i entuzjazm dla Papieża, który tę ideę uosabia. To jest ten najważniejszy cement, który 31 lipca tworzył wspólnotę w tłumie dwóch milionów ludzi zgromadzonych w Brzegach między Krakowem a Wieliczką. Jeśli przyjrzeć się projektom integracyjnym stosowanym na Zachodzie od pół wieku wobec masowego napływu imigrantów, zawsze znajdziemy w nich troskę o stworzenie jakiejś spójni. Dla jednych to będzie "patriotyzm konstytucyjny", dla innych "laicité", dla innych jeszcze coś innego, ale zawsze - koniec końców - chodzi o to samo. O to, jak pogodzić nieprzekraczalne różnice kulturowe tak, by z nich udało się wytworzyć jedno społeczeństwo. Co to znaczy jedno społeczeństwo? To znaczy wielką grupę ludzką, która mówi o sobie: "tak, jesteśmy i chcemy być Niemcami, Francuzami, Brytyjczykami, Holendrami..." A skoro chcemy nimi być, to gotowi jesteśmy - gdy zajdzie potrzeba - do jakichś poświęceń dla naszej ojczyzny. Te projekty okazały się wszystkie niewydolne - ale to inny problem. Tu chcę tylko pokazać, że ideałem, do którego dążono było znalezienie takiej płaszczyzny (takiego wspólnego mianownika), która by umożliwiła przekroczenie różnic kulturowych tych populacji przybyszów między nimi oraz między nimi a populacją gospodarzy. I która by umożliwiła stworzenie wspólnoty. Patrząc z tego punktu widzenia, sytuacja, z jaką mieliśmy (prawda, że tylko przez kilka dni) do czynienia w Krakowie, jest tym ideałem, do którego dążyli, a którego nie osiągnęli twórcy projektów integracyjnych na Zachodzie. Wiemy, że w Krakowie podstawową spójnią było chrześcijaństwo, wiemy, że na Zachodzie nikt się nie poważy sięgnąć do niego w takim charakterze - ten problem, znowu, pozostawiam na boku. Tak czy inaczej, w Krakowie była spójnia. Nie ma jej między podparyskimi HLM-ami a resztą Francji. W każdym razie - i tu wracam do punktu wyjścia - traktowanie przebiegu ŚDM w Krakowie jako dowodu, że masowa imigracja w niczym nam nie zagraża, jest nonsensem. Rzeczywistość wielokulturowa Zachodu to nie sympatyczna, rozśpiewana młodzież, tylko blokowiska na obrzeżach wielkich miast, które przeistoczyły się w getta narkotyków, przestępczości i radykalnego islamu. To rzeczywistość wielkich grup społecznych, które nie poczuwają się do jakiejkolwiek lojalności wobec nowej ojczyzny. Jak w tych warunkach mówić o stopieniu się tych populacji z ludnością miejscową i o wytworzeniu się nowego wielokulturowego społeczeństwa? Jakie wspólne wartości ożywiają jednych i drugich? Odpowiedź jest krótka i przerażająca w swej prostocie: żadne.