Oto Radosław Sikorski ogłasza: "Nie ma prawdziwych prawyborów bez debaty telewizyjnej. Przyjąłem zaproszenie red. Lisa. Bronku, twój ruch". I dalej, powołując się na przykład ostatnich prawyborów w amerykańskiej Partii Demokratycznej: "Wiemy, kto wygrał, ten trochę z zewnątrz. Może tu jest problem?". Co znaczą te słowa? Albo lepiej: zapytajmy, co tu zostało powiedziane między wierszami? Dwie sprawy. Pierwsza: ja (Sikorski) nie boję się publicznej konfrontacji, a on (Komorowski)? Druga: jestem w PO traktowany jako gorszy, bo jestem "trochę z zewnątrz", ale w prawdziwych wyborach będą głosować zwykli wyborcy, w większości nie będący członkami PO, więc warto postawić na mnie. Słowa są dość powściągliwe, ale to, co między wierszami, jest już naruszeniem pewnej konwencji obowiązującej w tych prawyborach, że o konkurencie nie mówi się źle i nie wywleka się na widok publiczny wewnątrzpartyjnych sporów. A Bronisław Komorowski? Przy całym wystudiowanym opanowaniu i posturze odpowiedzialnego partyjnego działacza Komorowski wbija Sikorskiemu szpilkę za szpilką. "Prawybory w PO - napisał marszałek Sejmu w liście otwartym do ministra spraw zagranicznych - to nasza wielka 'platformiana' szansa, ale również nasza wielka 'platformiana' odpowiedzialność. Pamiętaj więc, że dzisiaj konkurujemy o poparcie członków PO, a nie ogółu wyborców". Na walkę o poparcie wszystkich Polaków "już wkrótce przyjdzie czas. Będzie ją prowadził któryś z nas w imieniu całej PO". Wtedy, jak pisze Komorowski, "przyjdzie również czas na publiczne debaty, na stawanie oko w oko do ostrych batalii w mediach", będzie "dopuszczalne zadawanie najostrzejszych i najtrudniejszych pytań, uderzanie w najczulsze polityczne punkty, na wykorzystanie wszelkich rozpoznanych politycznych słabości. Dzisiaj wzywam Cię Radku do debaty na gruncie PO". Na koniec Komorowski wyraził nadzieję, że w jego propozycji Sikorski "dostrzeże tyle samo troski o wizerunek Platformy, ile niechęci do realizowania indywidualnych ambicji kosztem interesu całej naszej partii". Już poza listem marszałek dodał - proszony o komentarz, że obaj kandydaci muszą się starać - aby "było jasne, iż starają się nie szkodzić Platformie, ale zabiegają o poparcie członków PO. Jest duża wrażliwość opinii publicznej na zachowania, które psują wizerunek PO i stąd moja troska o to, aby poprzez realizację swoich osobistych ambicji i chęci błyszczenia w programach telewizyjnych nie popsuć tego, co ważne dla PO, wysokiego procentu osób popierających". Także to jest mowa nie wprost, ale mowa - mimo to - wyrazista. Komorowski karci Sikorskiego za postawę swawolnego Dyzia, podczas gdy sam się prezentuje jako polityk dbający w pierwszym rzędzie o interesy swojej partii. Łatwo w tej wymianie zdań dostrzec odwoływanie się Sikorskiego raczej do dołów partyjnych (i pośrednio do sympatyków PO spoza partii) oraz odwoływanie się Komorowskiego do establishmentu Platformy Obywatelskiej. Obaj pretendenci do partyjnej nominacji są już o krok od tego, co u zarania tego eksperymentu Donald Tusk nazwał ciosami poniżej pasa, i czego im wtedy surowo zakazał. Jak to się dalej rozwinie, nie wiadomo. Wiadomo, że powstaje w ten sposób sprzeczność między troską o wizerunek PO jako zwartej ideowo partii, a wymaganiami demokratycznej rywalizacji. To pokazuje - nota bene - jakie problemy mają wszyscy dyktatorzy, kiedy decydują się na jakieś ograniczone demokratyczne reformy, ale to na szczęście nie nasz problem. Naszym problemem jest jednak wodzowski kształt obu głównych partii. Demokratyczny eksperyment, na jaki pozwoliła sobie PO, albo wyzwoli procesy pluralizacji polskich partii, albo jeszcze bardziej je zamknie. Lepsze byłoby to pierwsze. Ale nie zawsze wygrywa lepsze. Roman Graczyk