Niektórzy moi rodacy - i zdaje się, że całkiem wielu - uważają ten sposób postępowania Komisji za uwłaczający powadze Polski i dumie Polaków. Ja uważam inaczej. Dlatego wszelkie analogie historyczne, w których kluczową rolę grają takie słowa jak "donos", "Targowica", "centrala w Brukseli zastąpiła centralę w Moskwie", uważam za rażąco nieadekwatne do tego sporu. Bo to jest - Proszę Państwa - spór w ramach Unii Europejskiej. To nie jest spór Polski z Luksemburgiem (mimo, że przewodniczący Komisji, Jean-Claude Juncker, jest Luksemburczykiem, a w przeszłości był premierem Luksemburga), ani z Holandią (mimo, że wiceprzewodniczący Komisji, Frans Timmermans, jest Holendrem, a w przeszłości był ministrem spraw zagranicznych Holandii), ani nawet z Niemcami (jeśli by przyjąć, że to one w gruncie rzeczy rządzą Unią - co, nota bene, jest wnioskiem zbyt pospiesznym). Dziedzina spraw unijnych nie zalicza się do polityki zagranicznej, a w każdym razie - do tradycyjnie rozumianej polityki zagranicznej. Może wielu moich rodaków tego nie zauważyło w roku 2004, ale jest faktem poza dyskusją, że wchodząc do Unii Polska przystąpiła do pewnego organizmu ponad-państwowego, nie zaś między-państwowego (międzynarodowego). I to jest ta różnica, która sprawia, że krytyczne uwagi Komisji pod adresem Polski (ściślej: rządu polskiego) nie mogą być odtąd rozumiane jako "wtrącanie się obcych nasze sprawy". Timmermans jako polityk europejski (nie holenderski przecież) nie jest obcy w tradycyjnym rozumieniu prawa międzynarodowego. Kto tego nie jarzy, żyje na jakiejś odległej planecie. Dlatego ten nieszczęsny konflikt ma tę zaletę, że pozwala pewne rzeczy zdefiniować, nazwać jeszcze raz. A to jest konieczne, bo widać, że w 2004 myśmy sobie tego w Polsce nie nazwali dostatecznie jasno. W każdym razie nie wszyscy to wtedy zrobili i dziś mamy taką sytuację, że niemało moich rodaków rozumuje tak: "kasa" z Unii - tak, otwarty rynek pracy ("robota w Londynie") - tak, otwarty rynek usług ("polski hydraulik") - tak, ale respektowanie wspólnych wartości, np. rządów prawa - nie. No i tu mamy problem: ci, którzy tak myślą, nie będą dalecy od określania odmiennej postawy jako zdrady interesów narodowych. Ale nazwijmy rzecz po imieniu: to jest jakaś głęboka paranoja. Owszem, Polska wchodząc do Unii zgodziła się na pewne ograniczenie własnej suwerenności (tak jak i pozostałe państwa członkowskie). Ale to jest temat na inną dyskusję, a mianowicie na okoliczność, gdy Unia podejmuje pewne wspólne polityki, a państwo członkowskie może być, niekiedy, przegłosowane i wtedy musi się podporządkować większości. Jednak - powtarzam - to jest inny temat. Tu - w sprawie Trybunału i paru innych, gdzie złamane zostały przez polski rząd standardy państwa prawa - nie ma kwestii podporządkowania się jakiejś polityce większości, której nie chce mniejszość. Tu jest tylko i wyłącznie kwestia uznania fundamentów cywilizacyjnych, na których to wszystko się opiera i bez których nie byłoby ani tej "kasy", ani tej roboty w Londynie, ani "polskiego hydraulika" w Paryżu, ani Erasmusa dla naszych dzieci, ani naszej swobodnej jazdy samochodem z Krakowa do Gibraltaru. To po prostu nie są rzeczy rozłączne i p. Timmermans nie wymaga od nas (ściślej od naszego rządu) zgody na jakąś, być może kontrowersyjną, zbyt ambitną, czy zbyt dla nas kosztowną politykę. On tylko wymaga przestrzegania zasad, które sami - i to dużo wcześniej, niż przystąpiliśmy do Unii - uznaliśmy za swoje. Czy naprawdę trzeba przypominać, kiedy i dlaczego Polacy aspirowali do powrotu do cywilizacji Zachodu? Gdy słyszę słowa "donos" i "Targowica" pod adresem krytyków rządu w tej sprawie, dochodzę do wniosku, że jednak trzeba. Otóż, myśmy się tego domagali, gdy byliśmy pod sowieckim butem, gdy byliśmy rządzeni ukazami, okólnikami, prawem powielaczowym, a tak naprawdę to uchwałami Biura Politycznego KC PZPR. I opozycja wobec tej wschodniej satrapii była napędem dla wielu, którzy aspirowali do Polski przynależącej z powrotem do świata Zachodu. Jeszcze nie do Unii (wtedy: EWG), bo np. w 1980 r. to była jakaś zupełnie marzycielska perspektywa, ale Zachodu w ogóle. I wreszcie tę wschodnią satrapię szlag trafił w 1989 r., i dobrze. Czy naprawdę po to była opozycja przed 1980, a potem "Solidarność", żeby teraz Polska nie uznawała standardów zachodnich, a Polacy byli dumni z tego, że bronią w ten sposób swojej suwerenności? Toż to jakiś piramidalny nonsens. Pisząc te słowa nie akceptuję każdego przecinka w poprzedniej ustawie o Trybunale Konstytucyjnym. To są rzeczy dyskutowalne. Tyle, że rząd (PiS-owska większość w Sejmie) zamiast zmienić tę ustawę w sposób cywilizowany, zarazem nadając jej cywilizowaną treść, doprowadził do paraliżu sądownictwa konstytucyjnego. Na ten paraliż nie może być zgody. I nie tylko dlatego, że to się nie podoba w Brukseli. Owszem, nie podoba się, ale przede wszystkim taki paraliż cofa nas cywilizacyjnie. Ja się nie zgadzam na ten cywilizacyjny regres. Rząd może wybrać grę na zwłokę i złożyć skargę do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Może też pozorować pracę przez najbliższe dwa tygodnie, a potem odrzucić zalecenia Komisji, a w końcu liczyć, że głosowanie w Radzie Europejskiej wygra (bo wniosek o pozbawienie Polski prawa głosu nie uzyska jednomyślności). Jedna i druga droga wydaje się obiecująca z punktu widzenia dotychczasowej strategii, która obliczona była na utrwalenie się paraliżu kontroli konstytucyjności prawa. Można iść ta drogą. Tylko po co? Opis tej strategii przez porównania z systemem putinowskim jest - oczywiście - nadużyciem. Kaczyński nie jest Putinem - to jasne. Ale czy, postępując w ten sposób, prowadzi polski okręt na bezpieczne wody? Wątpię.