Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że jest to wróżenie z fusów. Nawet bowiem gdybyśmy go dobrze znali, nie umielibyśmy przewidzieć, jakimi torami potoczy się jego pontyfikat. A tym bardziej nie umiemy, znając go ledwo, ledwo. Pamiętając o tym zastrzeżeniu, spróbujmy jednak jakoś papieża Franciszka nazwać, zdefiniować. Pochodzi z Argentyny i jest synem włoskich imigrantów, wychował się bez luksusów i potem, zdobywszy kościelne zaszczyty, też nie polubił luksusów. Ponoć można go było spotkać w Buenos Aires w metrze czy w autobusie komunikacji miejskiej, ponoć nie mieszkał w pałacu arcybiskupim. Wczoraj wyszedł na balkon błogosławieństw odziany w prostą białą sutannę, nie ubrał przygotowanej na tę okazję aksamitnej peleryny. Stułę założył tylko na moment błogosławieństwa, po czym ją zdjął. Ponoć w Argentynie spędzał weekendy w biednych parafiach, wśród ludzi, którym się nie wiedzie. A więc skromność. Wczoraj, zanim udzielił rzymianom (i światu) swojego błogosławieństwa, poprosił zgromadzonych, by pomodlili się o Boże błogosławieństwo dla niego. Nie mówił o sobie per "papież", tylko per "biskup Rzymu", nie mówił o potrzebie ewangelizacji świata, tylko o potrzebie ewangelizacji "tego pięknego miasta". A więc bezpośredniość. Przybrał jako papież imię Franciszek. Bardziej na cześć św. Franciszka z Asyżu, odnowiciela Kościoła przez prostotę, skromność i ubóstwo; czy może ze względu na św. Franciszka-Ksawerego, jezuity i misjonarza, który krzewił chrześcijaństwo w Indiach i w Japonii? Tak czy inaczej, nie było jeszcze papieża o tym imieniu, które niezbyt symbolizuje władzę i potęgę Kościoła, raczej służbę i ciężką pracę. Jak głosi pewien kościelny dowcip, papież jest prawie nieomylny. Prawie, bo nie wie trzech rzeczy: ile jest w Kościele zgromadzeń żeńskich, ilu jest świętych i błogosławionych, oraz co naprawdę myślą jezuici. Jorge Mario Bergoglio sam jest jezuitą, był prowincjałem argentyńskiej prowincji tego zgromadzenia, może więc odtąd już papież będzie wiedział, co naprawdę myślą jezuici. Jezuici to ludzie nauki, ale także szaleni misjonarze, ale także (jak śp. ks. Stanisław Musiał) ludzie głęboko poruszeni niesprawiedliwością tego świata i próbujący, na swoją miarę, uczynić go mniej niesprawiedliwym. Która z tych charakterystyk najbardziej pasuje do papieża Franciszka, nie wiem. Ale wiem, jakiego papieża bym chciał. Nie takiego, jakiego domagają się heroldowie Kościoła "pogodzonego ze światem". Nie rozumiem dlaczego, media tak bardzo w ostatnich tygodniach lansowały akurat w tej sprawie, akurat ludzi, którzy nie bywają w kościele, a tak wiele mają do powiedzenia o Kościele. A raczej rozumiem, ale nie wiem, dlaczego tak pokornie dajemy sobie robić kaszę z mózgu. W przeciwieństwie do owych celebrytów chciałbym papieża, który pokieruje Kościołem niepogodzonym ze światem. Oczywiście jego wiarygodność wymaga, aby posprzątał najpierw u siebie. Ale po tym wielkim sprzątaniu Kościół powinien dalej wymagać od świata, a nie - jak chcą panowie Hartman, Obirek, Szostkiewicz i inni - głosić światu: "zrób sobie dobrze". Taki Kościół do niczego nie byłby nam potrzebny. Roman Graczyk