Podręczniki - powiada pani minister - są wyrazem nierównego traktowania ze względu na płeć, bo - uwaga! - "Polecenia formułowane są w formie męskoosobowej, zakłada się bowiem, że 'uczeń' jest rodzajem uniwersalnym". Są też one wyrazem nierównego traktowania ze względu na preferencje seksualne, bo "Preferowany jest rodzinnocentryczny typ społeczeństwa i stereotypowe układy rodzinne: mama, tata, dwoje dzieci. Nieobecny jest natomiast problem 'inności', nie podejmuje się też prób oswajania z nią (...)". Są ludzie, którym się wydaje, że walka o wyzwolenie człowieka trwa wiecznie i jeśli jedne okowy padły, to koniecznie trzeba znaleźć inne i walczyć z kolei z nimi. Tym ludziom wydaje się, że walka ze zniewoleniem przez stereotypy płciowe jest tak samo ważna, jak była kiedyś walka z komuną w Polsce, albo walka z niewolnictwem w Ameryce. Wolność to piękna idea, coś niecoś o tym wiem. Ale mam wrażenie, że chorążowie wolności na froncie genderowskim gonią w piętkę. No bo co komu przeszkadza słowo "uczeń", którym nazywamy i chłopców, i dziewczynki pobierających szkolną naukę? Są takie feministki, które protestują przeciwko imieniu "Chrystus", bo - powiadają - to wyraz męskiego szowinizmu. Tylko jak w zgodzie z polityczną poprawnością poradzić sobie z faktem, że historyczny Chrystus był mężczyzną? A może należałoby podjąć studia, które by ten dotychczasowy pewnik zakwestionowały? Może by się okazało, że Chrystus był kobietą? No dobrze, ale to nie rozwiąże problemu pani minister Kozłowskiej-Rajewicz, bo wtedy zamiast dominacji męskiej będziemy mieć dominację żeńską. Może więc trzeba o Chrystusie mówić bezrodzajowo, tak jak pani minister chce, by mówić o dziewczynkach i chłopcach pobierających szkolną naukę? Wróćmy z obłoków na ziemię. Może jednak wystarczyłoby uznać, że historycznie było tak, że kiedyś do szkoły chodzili tylko chłopcy, ale dziś (od dawna) już tak nie jest, że zatem pojęcie "uczeń" jako kategoria socjologiczna posługuje się słowem mającym genezę historyczną, ale jego desygnat obejmuje dziś obie płci? Że wprawdzie mówimy "uczennica" na określenie jakiejś konkretnej Ani czy Zosi, ale mówimy, że ileś tam tysięcy "uczniów" przystąpiło w tym roku w Polsce do matury, mając na myśli i chłopców, i dziewczęta. Komu to, na miły Bóg!, przeszkadza? Tak samo ze słowem "minister" czy "premier". Tu, gdzie język polski toleruje formę żeńską, używajmy jej ("kierowniczka", "dyrektorka"), a tu, gdzie jej użycie powoduje ból zębów ("ministra", "premiera"), dajmy sobie spokój. Czy nie mogłoby tak być? Otóż, nie mogłoby, bo to by oznaczało zawieszenie broni na froncie genderowym, a jedyną formą istnienia ideologii gender jest walka. Trzeba więc walczyć o pozycje zdobyte już jakieś 100 lat temu (prawo dziewczynek do nauki szkolnej), ale i o te jeszcze nie zdobyte. Pani minister zaleca ministrom, a szczególnie pani minister edukacji, ażeby wpajać uczniom (przepraszam: uczniom i uczennicom), że związek typu: mama-tata-dzieci nie jest ani trochę lepszy od związku typu: tata-tata-dzieci, albo: mama-mama-dzieci, albo: tata-mama-drugi tata-dzieci, albo co tam kto jeszcze chce. W domyśle: tylko w Ciemnogrodzie myślą jeszcze inaczej, ale my, partia postępu, z pomocą paru międzynarodówek, zmienimy to... Roman Graczyk