Słowa pani marszałek były dość nieskładne, ale ich sens łatwo wychwycić: nie wydaje mi się, iżby trzeba było przepraszać - zakomunikowała przewodnicząca izby niższej polskiego parlamentu. No bo z jednej strony Ewa Kopacz zapewnia, że nie ma problemu ze słowem "przepraszam", ale z drugiej podkreśla, ile dobrego zrobiła wtedy w Moskwie i zostawia ocenę, czy wobec tego trzeba przepraszać, do decyzji dziennikarzy (opinii publicznej?). No więc jak to jest? Jeśli pani marszałek naprawdę nie miałaby z tym słowem problemu w tym konkretnym, moskiewsko-gdańskim kontekście, to nie wikłałaby się w tłumaczenia, że nie wiadomo, czy przeprosiny się należą, czy też nie. Są takie sytuacje, kiedy człowiek honorowy mówi: czarne jest czarne. Także polityk. Jest to sytuacja czy to przyłapania na kłamstwie, czy choćby na ewidentnym mijaniu się z prawdą. A Ewa Kopacz co najmniej ewidentnie mijała się z prawdą, gdy zapewniała w Sejmie w kwietniu 2010, że władze Rosji dołożyły wszelkich starań, by po katastrofie smoleńskiej rzetelnie wyjaśnić jej przyczyny i godnie zaopiekować się ciałami ofiar. Wszyscy słyszeli jej słowa wypowiedziane z mównicy sejmowej, że Rosjanie przekopali teren katastrofy na ponad metr w głąb w poszukiwaniu szczątków (nb. teraz okazuje się, że w stenogramie sejmowym te słowa brzmią inaczej, niezgodnie z tym, co ówczesna minister zdrowia rzeczywiście powiedziała). Od dawna już wiemy, że sprawdzanie terenu przez Rosjan było powierzchowne. Wszyscy czytali jej zapewnienia w wywiadzie, w 2010 r., że była przy tym, jak w Moskwie wkładano do trumien ciała ofiar. Dziś wiemy, że ciało w trumnie z napisem "Anna Walentynowicz" pomylono. Pani marszałek koryguje swoją wypowiedź z 2010 r., powiadając, że była obecna przy wkładaniu do trumien pierwszej partii ciał, a potem już nie, że zatem nie asystowała przy wkładaniu do trumny ciała Anny Walentynowicz. No dobrze, nie czepiajmy się słów: Ewa Kopacz użyła wtedy generalizacji, zamiast powiedzieć: byłam przy wkładaniu do trumien pierwszej partii ciał, powiedziała: byłam przy wkładaniu do trumien ciał. OK, można przyjąć, że nie było w tym kłamstwa, tylko brak precyzji. Ale przecież nie rozliczamy dziś pani Kopacz z umiejętności precyzyjnego posługiwania się językiem polskim w warunkach stresu. Rozliczamy ją z tego, jaki użytek, za jej przyzwoleniem, władza uczyniła wtedy z jej słów. A użytek był taki: nie ma żadnych podstaw do niepokoju co do identyfikacji ciał, wszystko zostało przeprowadzone z najwyższą starannością. Otóż, po udowodnieniu pomyłki co do zwłok Anny Walentynowicz ówczesne płomienne zapewnienia Ewy Kopacz o zachowaniu przez Rosjan najwyższych standardów brzmią jak szyderstwo. Stają się symbolem polityki rządu w sprawie katastrofy smoleńskiej wtedy, ale i potem; polityki polegającej na uporczywym zapewnianiu Polaków, że nie powinni podejrzewać Rosjan o cokolwiek - tak przed katastrofą, jak i po niej. Przypominam sobie własne zakłopotanie z wiosny 2010 roku, kiedy rząd w kółko powtarzał, że "państwo zdało egzamin" w dniach po 10 kwietnia. Dowodem na zdanie egzaminu miały być dwa zjawiska: sprawne przejęcie prezydentury przez ówczesnego marszałka Sejmu i sprawne przeprowadzenie pogrzebów ofiar katastrofy. Wydawało mi się wówczas, że tego rodzaju zapewnienia są pewną niezręcznością rządu. No bo w końcu zwolennicy prezydenta Kaczyńskiego nie bronili siłą przedstawicielom jego prawnego następcy dostępu do pomieszczeń i do dokumentów kancelarii. Przejęcie władzy w warunkach pokoju i demokracji po śmierci głowy państwa jest czynnością dosyć banalną, mimo że następuje w traumatycznych okolicznościach. Podobnie i pogrzeby, choćby i z wojskowym ceremoniałem, choćby i było ich 96, są pewnego rodzaju rutyną. Wtedy wydawało mi się to niezręcznością, czy może niedelikatnością wobec rodzin ofiar. Dziś wiemy, że rząd wiedział o różnych - co najmniej - niedociągnięciach Rosjan, i że formułą "państwo zdało egzamin" zagadywał skrzeczącą rzeczywistość. Czyli: to była hipokryzja. Decyzja jest teraz w rękach premiera. Powoływanie się tu na wyższą pozycję marszałka Sejmu w hierarchii organów państwa to zawracanie głowy. To jest hierarchia protokolarna, hierarchia polityczna jest dokładnie odwrotna - i dobrze. Nie wiem, co postanowi premier. Być może uzna, że polityczna użyteczność Ewy Kopacz na stanowisku marszałka Sejmu przewyższa polityczne koszta jej mijania się z prawdą w kwestii smoleńskiej. W takim wypadku pani Kopacz pozostanie marszałkiem. A może uzna, że jest odwrotnie i wtedy pani Kopacz marszałkiem być przestanie. Wiem jedno: w dobrze urządzonej demokracji takie kompromitujące zachowania kosztują polityków utratę stanowiska niemal z automatu. To nie jest kwestia takiego czy innego przepisu, bo tego nie da się prawnie zagwarantować. To jest kwestia obyczaju politycznego, gwarantowanego przede wszystkim przez siłę prasy. Jeśli szef rządu w takiej sytuacji nie zmusi do dymisji przewodniczącego izby, jest mu to dobrze pamiętane, a rachunek trzeba zapłacić najdalej przy najbliższych wyborach. U nas jest z tym kiepsko z tego prostego powodu, że większa część opiniotwórczej prasy jest - po prostu - prorządowa. A mówiąc ściślej: jest prorządowa, gdy u władzy jest partia w rodzaju Platformy; jest zaś antyrządowa, gdy u władzy jest partia w rodzaju PiS-u. Ciekawe, prawda? Roman Graczyk