Zresztą, z pewnych względów nie było to trudne, były to bowiem czasy gospodarki niedoboru. W przeciwieństwie do nostalgików barów mlecznych, nie wspominam dobrze tych miejsc: jedyną ich zaletą były niskie ceny, ale niska też była jakość usług, a przysłowiowy zapach ścierki do podłogi nie był wcale rzadkim zjawiskiem w tych przybytkach taniego jadła. Tymczasem u Pani Stasi było niewiele tylko drożej, a za to zupełnie inaczej. Zapachy z kuchni, owszem, intensywne, ale to były zapachy tego co najlepsze: rosołu na prawdziwym mięsie, knedli ze śliwkami z dopiero co wyrobionego ciasta, zsiadłego mleka, gotowanych ziemniaków, kapusty... Mój Boże!, kto nigdy nie jadł u Pani Stasi kiszki z kapustą i z bitymi ziemniakami, ten nie zna życia. To był, rzecz jasna, raj dla podniebienia, ale nie tylko to. Jak to nazwać? Mój Dziadek, gdy chciał się o czymś wyrazić w superlatywach, mówił: "to jest przedwojenne". A to znaczyło: rzetelne, solidnie wykonane, bez picowania, prawdziwe. Mój Dziadek sam był przedwojenny, dosłownie i w przenośni. Przedwojenni dosłownie i w przenośni byli w tamtych czasach niekiedy drobni rzemieślnicy, szewcy czy krawcy, którzy jakoś przyczajeni w niszy ekologicznej gospodarki planowej, przetrwali - cudem, łapówką, układem? - i w jakimś lokaliku, gdzieś w suterenie starej kamienicy mogli udowodnić, co to jest dobrze skrojony garnitur, albo dobrze naprawiony but. Otóż, lokal u Pani Stasi był w tym sensie przedwojenny. Kto jadał u Pani Stasi, to tak jak gdyby jadał u własnej mamy: żadnych sztuczek z dolewaniem wody do zupy, żadnych odgrzewanych pulpetów z wczoraj... Kto nigdy nie słyszał, jak z kuchni u Pani Stasi rozlega się śpiewne: "ruskie się kończą!", albo: "sztuka się kończy!", ten też nie zna życia. Pierwsze, to te bezcenne asocjacje, które inteligencka klientela dostrzegała w banalnej z pozoru informacji, że tego dnia wkrótce zabraknie pierogów ruskich albo dania o wdzięcznej nazwie sztuka mięsa. Gdy w latach 80. rozlegała się owa słynna fraza o ruskich, nierzadko ktoś z klientów dorzucał komentarz w rodzaju: "daj Boże!", albo: "byle prędko". Pan Maciek, odbierając pieniądze przy kasie, też rozmawiał z klientami z takim samym krakowskim zaśpiewem. Ten sposób mówienia rozsławił w Polsce w swoim słynnym skeczu Stuhr Młodszy - w formie karykaturalnej (ale sympatycznej). W moim wyobrażeniu lokalu przy ul. Mikołajskiej Pan Maciek stoi przy tej kasie "od zawsze", chociaż starsi pamiętają jeszcze czasy bez Pana Maćka, a za to z Panem Edziem (mężem Stanisławy Koniecznej). Wyobrażam więc sobie, że Pan Edziu (nie: Pan Edzio, proszę Szanownych Warszawistów) mówił z takim samym krakowskim zaśpiewem. Na pewno mówiła tak Pani Stasia. Zatem Pan Maciek miał to we krwi. Napisano trochę w ostatnich dniach, kto ważny stołował się u Pani Stasi - to wszystko prawda, ale przecież nie dlatego kochaliśmy to miejsce, że można tam było spotkać jakąś ważną personę, prawda? Kochaliśmy je z innych jednak powodów. Część moich powodów wyłuszczyłem już wyżej, ale było jeszcze coś. Sam Pan Maciek. Chociaż znałem go nader powierzchownie, wydaje mi się, że on miał w sobie coś prawdziwego, korzennego. Pozory mogą mylić, ale chyba nie w tym przypadku. Wydawało się, że on prowadził ten interes jak gdyby chciał zarazem powiedzieć: "dam wam dobrze zjeść". Moja Babcia, która pamiętała czasy głodu, gdy mówiła: "dam Ci dobrze zjeść" to tak, jakby chciała powiedzieć: "chciałabym, żebyś nigdy nie zaznał głodu". Coś takiego było też u Pana Maćka. Często jadałem u Pani Stasi późniejszą porą, niedługo przed zamknięciem lokalu ("Lokal czynny od godz. 13:00 do wyprzedania posiłków"). O tej porze zwykle nie było już najlepiej sprzedających się potraw, nieraz i ruskie były już skończone. No, ale zawsze coś się tam jeszcze znalazło, może jakiś rosół z makaronem, może kiszka z kapustą i z ziemniakami? O tej porze dnia, od wielu, wielu lat spotykałem tam Starszego Pana, z którym Pan Maciek był chyba zaprzyjaźniony. Starszy Pan był w typie mojego Dziadka, chociaż musiał być o pokolenie od niego młodszy. Ale nosił się przedwojennie, włosy zaczesane do tyłu, spodnie, marynarka, koszula bez krawata. I teczka, taka jakiej używał mój Dziadek. Skórzana, duża, zapinana na takie śmieszne metalowe klipsy starego typu. Starszy Pan, kiedy już zjadł swój obiad, zatrzymywał się na dłużej przy kasie, gdzie Pan Maciek wydawał resztę (nb., to było mistrzostwo świata, ktoś napisał na Facebooku, że Pan Maciek "sprawiał wrażenie, jakby wydawał resztę, zanim dostał pieniądze"). O tej porze w lokalu było już mało klientów i Pan Maciek mógł sobie uciąć dłuższą pogawędkę ze swoim przedwojennym znajomym. A zresztą, kiedy ktoś chciał zapłacić, Starszy Pan usuwał się delikatnie na bok, razem ze swoją przedwojenną teczką, a po chwili on i teczka znowu przysuwali się do Pana Maćka. Teczka lądowała na stoliku z kasą fiskalną, obaj rozmówcy wracali do przerwanej konwersacji. Nigdy nie przysłuchiwałem się tym rozmowom - w końcu, nie wypada. Ale co jest pewne, to zażyłość rozmówców i ten zaśpiew. Przedwojnie i krakowska melodia polskiej mowy. Nieraz, gdy późniejszą porą szedłem na obiad do Pani Stasi, zastanawiałem się, czy znowu spotkam Starszego Pana rozmawiającego z Panem Maćkiem. Taki stały punkt odniesienia, jak hejnał z wieży mariackiej, tuż obok. Hejnał pozostał, nie wiem, jak się miewa Starszy Pan. A Pan Maciek nie żyje, potrącony śmiertelnie przez samochód w Suchej Beskidzkiej na przejściu dla pieszych. Policyjny komunikat stwierdzał, że pieszy przechodził przez jezdnię prawidłowo. Wiadomo, przedwojenni zawsze przechodzą prawidłowo. Roman Graczyk