Raczej przychylam się do opinii, że te wybory są najważniejsze od 1989 r. Tak, są one bardzo ważne, bo mogą przyczynić się do zabetonowania władzy jednej formacji politycznej w tym sensie, że w przyszłości wybory staną się atrapą, a pod pozorami wolnych wyborów powstanie system faktycznego monopolu politycznego. Opozycja przez pierwsze lata obecnej kadencji bardzo mocno stawiała kwestie praworządności. Okazało się jednak, że to są w Polsce tematy nader inteligenckie, a większość społeczeństwa ma do nich stosunek ambiwalentny, uznając, że nawet, jeśli władza rzeczywiście ma tu coś na sumieniu, to w niczym to nie dotyczy ich indywidualnych praw i interesów. Ta większość sądzi, że tym, co jej rzeczywiście dotyczy, jest pewność utrzymania/znalezienia pracy oraz bezpieczeństwo socjalne (np. "500 plus") - co się przekłada na ich indywidualne poczucie godności - a w końcu także godność narodową Polski, którą w jej przekonaniu PiS realizuje lepiej niż opozycja, tak przez politykę historyczną, jak i przez podkreślanie odrębności polskich interesów od interesów głównych państw Unii Europejskiej i w ogóle Unii jako całości. Jeśli tak się sprawy mają, uznali po tych kilku latach liderzy opozycji, to trzeba zmienić akcenty: mniej bić na alarm z powodu niszczenia praworządności, a bardziej podkreślać niedomogi rządowej polityki tu, gdzie Polaków najbardziej boli: w edukacji, w ochronie zdrowia, w ekologii. Jak pomyśleli, tak też i zrobili. Czy to był błąd? Z punktu widzenia zabiegania o jak najlepszy (jak najmniej zły) wynik wyborów - nie. Należało tak zrobić, bo przy obecnym stanie świadomości i przy obecnych nastrojach politycznych Polaków, odzyskanie władzy przez kartkę wyborczą jest możliwe tylko tak. W tym sensie opozycja postąpiła rozumnie. Nie zmienia to jednak faktu, że krok po kroku zmierzamy do sytuacji, w której jakiekolwiek argumenty użyte w kampanii wyborczej przestają mieć decydujące znaczenie, ponieważ wynik wyborów w coraz mniejszym stopniu decyduje się przy urnach, a w coraz większym jest znany z góry. Zmierzamy do sytemu, w którym partia rządząca ma potężną premię z tego tytułu, że rządzi: bo ma za sobą media publiczne, bo ma za sobą armię urzędników, (gdy nie ma już służby cywilnej), bo ma za sobą prokuraturę i sądy, bo nie istnieje kontrola konstytucyjności ustaw, bo panuje przekonanie, że opozycja jest bezsilna. Dlatego w takim systemie opozycja jest z góry skazana na porażkę. W takim systemie partia rządząca jest postrzegana jako naturalny pretendent do władzy, a opozycja jako uzurpator. Tak jest w Rosji, tak jest na Węgrzech, tak jest w wielu krajach postsowieckich (byłych republikach ZSRR, dziś formalnie niepodległych), tak jest w wielu krajach Trzeciego Świata (uwaga: termin niepoprawny politycznie). Wszędzie tam, gdzie formalnie można rywalizować o władzę, gdzie wprawdzie nie istnieje system jednej listy (jak w PRL), ale w rzeczywistości mamy do czynienia z czymś w rodzaju "władzy na własność". Obawiam się, że do tego zmierzamy także w Polsce. Utrzymanie się dotychczasowych tendencji sprawi, że każde następne wybory będą coraz mniej rywalizacyjne w tym sensie, że rywalizacja z PiS-em będzie coraz bardziej pozorna. Do tego już od następnych wyborów zniknie jeden z ważnych bezpieczników uczciwego liczenia głosów: Państwowa Komisja Wyborcza w obecnym składzie zostanie zastąpiona nową, w której 7 na 9 członków będzie wybranych przez Sejm (czyli w praktyce zapewne przez większość parlamentarną, która weźmie wszystko z tej puli, tak jak wzięła nową KRS). A już dziś rząd ma nową izbę Sądu Najwyższego, wyłonioną przez nową KRS, a więc w zasadzie politycznie dyspozycyjną. Owa Izba Kontroli Publicznej i Spraw Nadzwyczajnych ma m.in. orzekać o ważności wyborów. A zatem istnieje już częściowo, a wkrótce będzie gotowy cały, system zabezpieczeń pozwalający także na "cuda przy urnie", gdyby z jakichś powodów naród stracił serce do aktualnej elity i - jednak - zechciał zastąpić ją elitą konkurencyjną. Twierdzę, że takich instytucjonalnych narzędzi politycznej kontroli nad wyborami nie ustanawia się bez powodu. Inaczej mówiąc, gdyby Prawo i Sprawiedliwość nie szukało możliwości zmanipulowania wynikami wyborów, nie budowałoby tych instytucji. Bo i po co? Dzisiaj nastroje wyborców są takie, że PiS-u nic nie rusza. Pomimo afery Kuchcińskiego, pomimo odmowy ujawnienia tożsamości osób rekomendujących kandydatów do nowej KRS, pomimo tajemniczej śmierci trzech kolejnych świadków w seksaferze podkarpackiej, PiS ma się dobrze, wysoko prowadząc w sondażach. Tacy są wyborcy PiS-u, że nie uważają tych spraw za powód dla wycofania swojego zaufania dla władzy. Ale też tacy są wyborcy opozycji, że ich te sprawy nie mobilizują w dostatecznym stopniu do głosowania przeciw PiS-owi. W pewnym sensie - tacy są Polacy i taka jest Polska, że nawet w tych okolicznościach PiS wygrywa. Gdyby jednak coś się tu zmieniło, gdyby Polacy zaczęli przy urnach dawać zwycięstwo opozycji, to istnieje gotowe oprzyrządowanie do tego, by na papierze nadal wygrywał PiS.