Mamy dwóch kandydatów (Duda i Trzaskowski), którzy - wedle wszelkiego prawdopodobieństwa - spotkają się w dogrywce 12 lipca. Czterech innych (Biedroń, Bosak, Hołownia i Kosiniak-Kamysz), którzy walczą o poważną pozycję na scenie politycznej po wyborach. I w końcu pięciu outsiderów, którzy walczą bądź o potwierdzenie swego istnienia na wąziutkim politycznym marginesie (Jakubiak, Witkowski, Żółtek), bądź też o jakąkolwiek rozpoznawalność (Piotrowski, Tanajno). Nie oceniam tu ani kandydatów, ani ich programów - opisuję ich pozycje w tym wyścigu. Dziś wydaje się przesądzone, że Robert Biedroń, Krzysztof Bosak, Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak-Kamysz nie wejdą do drugiej tury. Niektórzy pytają, po co w takim razie ci czterej dalej się ścigają, zamiast wycofać się i zachęcić swoich zwolenników do głosowania na któregoś z dwóch najmocniejszych? Teoretycznie można sobie taki ruch wyobrazić, ale to mało prawdopodobne, bo każdy ze średniaków wie, że od ostatecznego wyniku zależy dynamika polityczna jego projektu, poczynając od 29 czerwca. Dla Kosiniaka np. jest istotne, czy uzyska wynik zbliżony do wyniku Koalicji Polskiej (8,5 proc.) w wyborach parlamentarnych jesienią ub. r. Hołownia musiałby znacznie przekroczyć obecne sondażowe 10 procent, aby móc realnie rozważać projekt własnej formacji politycznej. Bosak walczy o przywództwo w heterogenicznej Konfederacji i tu punktem odniesienia jest - znowu - wynik z jesieni (blisko 7 proc.). Biedroń zaś walczy o uratowanie autonomii Wiosny w ramach Lewicy. W tej chwili wydaje się, że najdalszy od osiągnięcia swojego celu jest były prezydent Słupska. Tak czy inaczej, nie zanosi się na to, by ktokolwiek z nich rozważał wycofanie się. Zresztą ustrojowa logika wyborów w dwóch turach nakazuje raczej trwanie, mimo braku szans wejścia do drugiej tury, niż wycofanie się. Wybory w dwóch turach to dla wyborcy możliwość głosowania w pierwszej na kandydata raczej sympatycznego, w drugiej zaś (jeśli sympatyczny przepadnie) obywatelski obowiązek głosowania przeciwko kandydatowi niesympatycznemu. Ów kandydat raczej sympatyczny to ktoś, kogo lubimy, kogo bez bólu zębów widzielibyśmy w fotelu głowy państwa. Ów niesympatyczny to ktoś, kogo postrzegamy jako szkodnika i cierpielibyśmy, gdyby został prezydentem. W pierwszej turze raczej wybieramy, w drugiej raczej eliminujemy. Istotne jest iunctim między pierwszą a drugą turą, o czym powinni pamiętać kandydaci bijący się o udział w finale. Jakkolwiek w pierwszej trzeba podkreślać tożsamość ideową swojego obozu, to nie można jej zanadto utwardzać - tak, żeby to odstraszało potencjalnych sojuszników z drugiej tury. O tyle więc Andrzej Duda, który - jak mi się zdaje - postawił na rezerwuar dodatkowych głosów wśród zwolenników Konfederacji, nie powinien się zbyt ostro konfrontować z wyborcami Krzysztofa Bosaka. Z tych samych powodów Rafał Trzaskowski nie powinien się zbyt mocno konfrontować z wyborcami Szymona Hołowni, Władysława Kosiniaka-Kamysza i Roberta Biedronia. Tuż przed pierwszą turą rzucają się w oczy dwa rysy tej kampanii w obozach dwóch największych rywali. Andrzej Duda pojechał z wizytą do USA, skąd nie przywiózł żadnych przełomowych zobowiązań strony amerykańskiej, ale ma zdjęcie z Donaldem Trumpem. Amerykański prezydent wprost stwierdził, że sprzyja kandydaturze urzędującego polskiego prezydenta. Sztab Dudy z pewnością na to liczył i to osiągnął. Ten obrazek i te słowa mają dodatkowo zmobilizować wyborców - i zapewne zmobilizują. To ciekawe, bo Duda, jak i w ogóle promujące jego kandydaturę Prawo i Sprawiedliwość, mocno podkreślają, że Polska od 2015 r. prowadzi suwerenną politykę (słynne "wstaliśmy z kolan"), a tu mamy do czynienia z traktowaniem Polski przez wielkie mocarstwo mało poważnie. Ta sprzeczność nie ma jednak znaczenia dla wyborczej strategii. Zapewne w świadomości tej grupy wyborców, do których to przedsięwzięcie jest adresowane, taka sprzeczność nie występuje: USA kochają nas zupełnie bezinteresownie, zatem uniżone gesty polskiego prezydenta wobec amerykańskiego nie osłabiają naszej pozycji, lecz ją wzmacniają. Rafał Trzaskowski z kolei do dzisiaj nie ogłosił swojego programu wyborczego i byłoby dziwne, gdyby to zrobił 48 godzin przed ciszą wyborczą. Na rozum to mu powinno szkodzić, ale jego sztabowcy widocznie rozumują inaczej. Kandydat bez programu wyborczego (mówimy o dokumencie, bo jakiś program Trzaskowski przecież ma i go prezentuje) byłby w tej logice lepszy, bo mniej odcinałby się od potencjalnych sojuszników w drugiej turze - Hołowni, Kosiniaka-Kamysza i Biedronia. To wszystko pokazuje, że wybory w dzisiejszych postnowoczesnych czasach - pozornie z nieograniczonym dostępem do informacji - to po trosze targowisko próżności oraz rywalizacja pozornych obietnic i pozornych strachów. Nie jest ważne to, co istnieje, ważne jest to, co wydaje się istnieć. Święto demokracji? Tak, ale z dobrodziejstwem inwentarza. Roman Graczyk