Marek Magierowski napisał w poniedziałkowej "Rzeczpospolitej" o sprzecznościach w samych jego podstawach ideowych: "Gdyby nie kapitalizm, Ryszard Kalisz nie dojechałby na warszawski marsz 'oburzonych' złotym jaguarem, a 'Krytyka Polityczna' nie mogłaby zatrudniać w swojej knajpie kelnerów na umowach śmieciowych". Moim zdaniem to jest zbyt prosta ocena. Zgoda, że ruch "oburzonych" ma wiele wspólnego z antyglobalistami (a ci czerpią szerokimi garściami z marksizmu) i zapewne wielu jego aktywistów wywodzi się stamtąd. Zgoda, że tego typu ruchy kontestacyjne gromadzą specyficzny typ ludzi: takich, dla których protest jako taki jest ulubionym sposobem bycia. Takich, którzy nie mają zbyt wiele do powiedzenia nie tylko o propozycjach naprawy globalnego kapitalizmu (bo o tym niewiele do powiedzenia mają również laureaci Nagrody Nobla z ekonomii), ale także o swoich doraźnych postulatach. Już nie wspominając o zwykłych zadymiarzach, bo bywa i tak (jak w sobotę w Rzymie), że to oni nadają ton. Zgoda także, że totalne odrzucenie kapitalizmu doprowadziłoby nas albo do jakiejś formy gospodarki autarkicznej, czyli cofnęło cywilizacyjnie o kilkaset lat, albo do gospodarki etatystycznej, co przerabialiśmy jeszcze nie tak dawno na własnej skórze - i wystarczy. To wszystko zgoda, ale nie wystarczy w analizie zjawiska oburzonych wskazać na jego sprzeczności, na aktywistów niekiedy podejrzanej konduity, czy na pustkę programową. Nie wystarczy z jednego podstawowego powodu: ten ruch wyraża rzeczywiste problemy. Można się na nich zżymać, widzieć w nich nieuków i roszczeniowców, ale niepodobna zaprzeczyć, że jest w ich proteście jakieś twarde jądro. Że współczesny kapitalizm jest chory. "Oburzeni" reagują na ujawnione na masową skalę bariery rozwojowe gospodarki rynkowej. A mówiąc mniej uczenie: na to, że nie ma roboty, a studiowanie też ma taki sobie sens, że przeciętna młoda rodzina przez kilkadziesiąt lat musi spłacać kredyt hipoteczny (o ile go wcześniej w ogóle dostanie). Na Zachodzie już dobre 15 lat temu powszechnie zauważano kruchość podstaw egzystencji społeczno-ekonomicznej ludzi żyjących z pracy, czyli z grubsza tych 99 proc., do których dziś odwołują się "oburzeni". Dawniej istniało pojęcie zawodu, który się wykonywało przez całe aktywne życie i miejsca pracy, z którym było się związanym na wiele lat, a niekiedy też na całe zawodowo aktywne życie. Dziś niczego takiego nie ma, a z tego wynika nie tylko zanik więzi społecznych, lecz przede wszystkim uogólnione poczucie niepewności o jutro. Nauczę się zawodu, ale co będzie, jeśli nie znajdę w tym zawodzie pracy? Zaciągnę kredyt, ale co będzie, jeśli stracę pracę, a wraz z nią możliwość spłacania rat? Powszechne poczucie kruchości egzystencji społeczno-ekonomicznej zastąpiło niegdysiejsze poczucie, że można zaplanować swoją przyszłość i zrealizować marzenia w tym zakresie. Gdy więc nadszedł najpierw kryzys finansowy, a następnie kryzys długów suwerennych, na ludzi padł strach. Na miliony ludzi na całym świecie, stąd masowe od pół roku protesty "oburzonych". To nie są żarty, nawet jeśli oburzeni kiepsko się orientują w meandrach międzynarodowych finansów. Tak więc zalecałbym brać ten ruch serio. Lepiej zreformować kapitalizm, póki jeszcze czas, niż doprowadzić do jakiegoś niekontrolowanego wybuchu, który skończy się ogólną pożogą. A w Polsce? W Polsce - tu zgoda z Magierowskim - w sobotę w Warszawie protestowały społecznie uprzywilejowane dzieci bogatych rodziców. Taka nasza "gauche caviar". Ale to nie znaczy, że po nich nie przyjdą ludzie prawdziwie zdesperowani. Jeszcze raz: zalecałbym powagę. Roman Graczyk Protest "oburzonych" - raport specjalny